Dzień Śmierci
W jednym miejscu dostrzegłam głowę otoczoną fragmentami o różnych kształtach i wielkościach. Niektóre z nich, jak na przykład czaszka, były czarne i błyszczące. Inne, białe jak kreda, wyglądały tak, jakby się za chwilę miały rozpaść. Tak właśnie by się stało, dlatego należało się z nimi obchodzić we właściwy sposób. Kość, która miała kontakt z ogniem, jest lekka jak piórko i wyjątkowo delikatna. Tak. Ten przypadek miał być wyjątkowo trudny.
Półtora metra dalej kręgosłup, żebra i kości długie leżały mniej więcej w pozycji anatomicznej. Też były białe i spalone. Sądząc po ułożeniu kręgosłupa i kości rąk szczątki leżały na wznak, z jedną ręką ułożoną w poprzek klatki piersiowej, a drugą nad głową.
Poniżej rąk i klatki piersiowej leżała czarna masa w kształcie serca z dwiema złamanymi długimi kośćmi wystającymi od osi ciała. Miednica. Dalej we fragmentach leżały zwęglone kości nóg i stóp.
Poczułam ulgę, ale i lekki niepokój. To była jedna, dorosła ofiara. Naprawdę? Kości małego dziecka są drobne i wyjątkowo delikatne. Z łatwością mogły zostać przysypane. Modliłam się, by żadnych nie znaleźć, gdy będę przesiewać popiół i osad.
Zrobiłam notatki i zdjęcia polaroidem, następnie zaczęłam usuwać ziemię i popiół za pomocą miękkiego pędzla ze szczeciny. Powoli odkrywałam coraz więcej kości, ostrożnie sprawdzając, co kryło rumowisko, i zbierając je do dalszych badań.
LaManche dołączył do mnie, kiedy oczyszczałam ostatnią partię ziemi, która leżała bezpośrednio przy kościach. Przyglądał mi się w milczeniu, kiedy ze swojego zestawu brałam cztery paliki, sznurek i trzy wyciągane miary.
Jeden palik wbiłam w ziemię tuż nad czaszką i przyczepiłam końce dwóch miar do gwoździa, który w niego wbiłam. Jedną z miar poprowadziłam na południe i przyczepiłam do drugiego palika.
LaManche przytrzymał taśmę przy drugim paliku, kiedy wróciłam do pierwszego, i poprowadziłam drugą taśmę prostopadle, trzy metry na wschód. Za pomocą trzeciej wyznaczyłam przeciwprostokątną o długości czterech metrów i dwudziestu czterech centymetrów od palika LaManche do północno-wschodniego rogu. Tam, gdzie spotykały się taśmy druga i trzecia, wbiłam trzeci palik. Dzięki Pitagorasowi wyszedł idealny trójkąt prostokątny o przyprostokątnych długości trzech metrów.
Odczepiłam drugą taśmę od pierwszego palika, przymocowałam ją do północno-wschodniego palika i poprowadziłam ją trzy metry w kierunku na południe. LaManche poprowadził swoją trzy metry na wschód. Czwarty palik wbiłam w miejscu, gdzie się spotkały.
Cztery paliki otoczyłam sznurkiem, zamykając szczątki na powierzchni czworokąta o boku trzech metrów i kątach dziewięćdziesiąt stopni. Podczas pomiarów podzielę go na trójKaty. Jeżeli zaszłaby taka potrzeba, mogłam go podzielić na ćwiartki albo na mniejsze kwadraty dla bardziej szczegółowych badań.
Dwaj technicy pozyskiwania dowodów przybyli w chwili, kiedy umieszczałam północną strzałkę tuż przy czaszce. Mieli na sobie niebieskie kombinezony chroniące przed arktycznymi mrozami z napisem ODDZIAŁ IDENTYFIKACJI SĄDOWEJ na plecach. Zazdrościłam im. Zimno w piwnicy było niczym nóż, przechodzący przez moje ubranie i przenikający do ciała.
Pracowałam z Ciaudem Martineau już wcześniej. Tego drugiego technika nie znałam. Zostaliśmy sobie przedstawieni i ustawili siatkę i przenośny reflektor.
– Praca nad tym zajmie trochę czasu – powiedziałam wskazując zaznaczony kwadrat. – Chciałam zlokalizować zęby, jakie mogły zostać, i je utrwalić. Może też będę musiała się zająć łonem i fragmentami żeber, jeżeli jakieś znajdę. Kto ma robić zdjęcia?
– Halloran już jedzie – odparł Sincennes, drugi technik.
– W porządku. Dowódca Grenier twierdzi, że tam już nikogo nie ma, ale nie zaszkodziłoby obejrzenie piwnicy.
– Podobno miały być w tym domu jakieś dzieci – twarz Martineau była bardzo poważna. Miał dwoje swoich dzieci.
– Proponowałabym zrobić użytek z siatki. Popatrzyłam na LaManche'a. Zgodził się bez słowa.
– Zgoda – odparł Martineau.
Obaj technicy włączyli światełka na swoich hełmach i ruszyli w głąb piwnicy. Chodzili w tę i z powrotem równolegle, najpierw z północy na południe, potem ze wschodu na zachód. Kiedy skończyli, każdy centymetr podłogi był dwukrotnie sprawdzony.
Zrobiłam jeszcze kilka zdjęć polaroidem i przystąpiłam do oczyszczania kwadratu. Za pomocą kielni, dłuta dentystycznego i plastykowej szufelki poruszyłam i usunęłam ziemię, która pokrywała szkielet, zostawiając kości na swoich miejscach. Przez siatkę przeszła każda najmniejsza ilość ziemi. Potem oddzieliłam osad, popiół, materiał, paznokcie, drewno i tynk od fragmentów kości, które następnie umieściłam na bawełnie chirurgicznej w zamkniętych plastykowych pojemnikach, zapisując ich pochodzenie w moim notesie. W pewnej chwili przyszedł Halloran i zaczął robić zdjęcia.
Co jakiś czas spoglądałam na LaManche'a. Przyglądał się bez słowa, przybrawszy swój zwykły w takich chwilach uroczysty wyraz twarzy. Jak długo go znałam, rzadko widziałam, by jego twarz wyrażała jakiekolwiek uczucia. Widział już tak wiele, może sentyment kosztował go zbyt wiele…? Po chwili przemówił:
– Jeżeli nie ma tu już nic dla mnie, Temperance, pójdę na górę.
– Jasne – odparłam, myśląc o cieple słońca. – Ja tu przez chwilę zostanę.
Spojrzałam na zegarek. Dziesięć po jedenastej. Z tyłu za nim widziałam, jak Sincennes i Martineau chodzą ramię w ramię, z głowami pochylonymi, jak górnicy poszukujący obfitej żyły.
– Będziesz czegoś potrzebować?
– Będzie mi potrzebna torba do przeniesienia ciała, z czystym prześcieradłem wewnątrz. Upewnij się, proszę, że podłożą pod nią płaską deskę albo nosze na kółkach. Kiedy już wydobędę te fragmenty, nie chcę, żeby wszystko się zmieszało podczas transportu.
– Oczywiście.
Powróciłam do przesiewania. Było mi tak zimno, że cała się trzęsłam i co chwilę musiałam przerywać, by ogrzać dłonie. W pewnej chwili zespół zajmujący się przewożeniem zwłok do kostnicy przyniósł mi nosze i torbę. Wyszedł ostatni strażak. W piwnicy zrobiło się cicho.
W końcu odkryłam cały szkielet Zrobiłam notatki i naszkicowałam jego pozycję, a Halloran zrobił zdjęcia.
– Mogę zrobić sobie przerwę na kawę? – zapytał, kiedy skończyliśmy.
– Jasne. W razie czego krzyknę. Teraz zajmę się przenoszeniem kości.
Wyszedł, a ja zaczęłam przenosić szczątki do torby, począwszy od stóp, w kierunku głowy. Miednica była w dobrym stanie. Uniosłam ją i umieściłam na prześcieradle. Spojenia kości łonowych otaczała zwęglona tkanka. Ich nie trzeba będzie utrwalać.
Kości rąk i nóg nadal tkwiły w osadzie. Zdecydowałam, że na razie niech je zlepia, aż do chwili, kiedy będę je mogła oczyścić i posortować w pomieszczeniu, gdzie przeprowadza się sekcje zwłok. Tak samo postąpiłam z kośćmi klatki piersiowej, delikatnie przenosząc je po kawałku szuflą o płaskim sztychu. Z wnętrza klatki piersiowej nic nie pozostało, wiec nie musiałam się martwić, że uszkodzę końcówki. Na razie nie ruszałam czaszki.
Kiedy już usunęłam szkielet, zaczęłam przesiewać zewnętrzną warstwę osadu, zaczynając przy paliku południowo-zachodnim i posuwając się na północny-wschód. Właśnie kończyłam pracę przy ostatnim rogu kwadratu, gdy zauważyłam ją, mniej więcej czterdzieści pięć centymetrów na wschód od czaszki, na głębokości pięciu centymetrów. Ścisnął mi się żołądek. Jest!
Szczęka. Ostrożnie odsunęłam ziemię i popiół, by odkryć całe prawe rozwidlenie kości, część lewego rozwidlenia i kawałek części żuchwowej, w której tkwiło siedem zębów.
Zewnętrzną kość, cienką i białą, pokrywała siateczka pęknięć. Gąbczaste wnętrze było jasne i delikatne, jakby każde włókienko uprządł lilipuci pająk. Szkliwo na zębach już odpadało i zdawałam sobie sprawę, że wszystko się rozpadnie, jeżeli nie będę ostrożna.
Wzięłam z mojego zestawu buteleczkę z płynem, potrząsnęłam nią i upewniłam, że w roztworze nie został ani jeden kryształek. Wyciągnęłam też garść jednorazowych pięciomilimetrowych pipetek.