Zapach Śmierci
– Tak? – powiedział.
– Pan jest Bipin Halevi? – spytał po angielsku Charbonneau.
– Tak.
Charbonneau położył zdjęcie na ladzie.
– Niech pan się przyjrzy. Zna pan tego faceta?
Halevi odwrócił zdjęcie w swoją stronę i pochylił się nad nim, rozdygotanymi palcami przytrzymując rogi. Był nerwowy i bardzo starał się nam przypodobać, a przynajmniej sprawiać wrażenie, że jest skory do współpracy. Wielu właścicieli depanneurów sprzedaje papierosy z przemytu albo inne czarnorynkowe towary, więc wizyty policji są tu równie częste, jak rewizje ksiąg podatkowych.
– Nie sposób poznać człowieka na czymś takim. Czy to z kamery? Policjanci byli już tu wcześniej. Co ten człowiek zrobił?
Mówił śpiewnym angielskim, z intonacją typową dla mieszkańców północnych Indii.
– Nie orientuje się pan, kim on jest? – spytał Charbonneau, ignorując pytania.
Halevi wzruszył ramionami.
– Moich klientów nie pyta się o takie rzeczy. Poza tym, zdjęcie jest zbyt niewyraźne. I nie widać twarzy.
Poprawił się na stołku. Uspokajał się trochę, bo zrozumiał, że nic od niego nie chcą i że ma to coś wspólnego z kamerą bezpieczeństwa, którą już wcześniej skonfiskowała policja.
– Mieszka gdzieś w okolicy? – spytał Claudel.
– Mówię wam, że nie wiem.
– A może chociaż słabo przypomina panu kogoś, kto tu przychodzi? Halevi spojrzał na zdjęcie.
– Być może. Może, tak. Ale nie jestem pewien. Chciałbym być pomocny. Hmm… To może być człowiek, którego widziałem.
Charbonneau prześwidrował go wzrokiem, pewnie myśląc to samo, co ja. Czy Halevi starał się tylko być pomocny, czy naprawdę rozpoznaje człowieka ze zdjęcia?
– Kto to?
– Ja… Nie znam go. To tylko klient.
Halevi wyglądał na zakłopotanego.
– Czy ten facet przychodzi tu o stałej porze? Czy przychodzi z tej samej strony? Czy kupuje te same rzeczy? – Claudel zaczynał się irytować.
– Mówiłem już. Naprawdę nie wiem. Nie zwróciłem na niego uwagi. Pilnuję interesu. Ten facet wygląda jak wielu innych…
– Do której otwarty jest ten sklep?
– Do drugiej.
– Przychodzi w nocy?
– Być może.
Charbonneau notował w skórzanym notatniku. Jak na razie, dużo nie napisał.
– Pracował pan wczoraj po południu?
Halevi pokiwał głową.
– Był tłok, bo to był dzień przedświąteczny, nie? Może ludzie myśleli, że dzisiaj nie otworzę sklepu…
– Widział pan, jak ten facet wchodzi?
Halevi ponownie zaczął się przyglądać zdjęciu, obydwie ręce przesunął po głowie, po czym energicznie podrapał się w miejsce, gdzie miał jeszcze trochę włosów. Wypuścił powietrze i uniósł ręce w geście bezradności.
Charbonneau wsunął zdjęcie do notatnika i go zamknął. Położył swoją wizytówkę na ladzie.
– Jeśli coś się panu przypomni, Halevi, niech pan do nas zadzwoni. Dziękujemy za pana czas.
– Pewnie, pewnie – powiedział, a jego twarz rozpogodziła się po raz pierwszy od chwili, kiedy zobaczył odznakę. – Zadzwonię.
– Pewnie, pewnie – powtórzył Claudel, kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz. – Ten gad zadzwoni, jak Matka Teresa zerżnie Saddama Husseina.
– Pracuje jako sprzedawca. Ma chili zamiast mózgu – dodał Charbonneau.
Kiedy ruszyliśmy w stronę samochodu, obejrzałam się za siebie. Dwóch staruszków ciągle siedziało po obu stronach wejścia. Wyglądali na wrośniętych w to miejsce, jak kamienne psy przed wejściem do świątyni buddyjskiej.
– Niech mi pan da na chwilę to zdjęcie – powiedziałam do Charbonneau.
Zdziwił się, ale wyjął je. Claudel otworzył w tym czasie drzwi od samochodu i buchnęło z niego gorące powietrze, jak z pieca hutniczego. Położył ramię na drzwiach, oparł nogę o samochód i przyglądał mi się. Kiedy przechodziłam z powrotem przez ulicę, powiedział coś do Charbonneau. Na szczęście, nie usłyszałam, co.
Podeszłam do starszego człowieka po prawej stronie. Był ubrany w czerwone, sportowe szorty, lekką bluzę bez rękawów i tenisówki. Jego kościste nogi znaczyły liczne żylaki, które wyglądały jakby ziemista, blada skóra była naciągnięta na poplątane spaghetti. Miał zapadłe, bezzębne usta. Z kącika ust zwisał mu papieros. Z nieskrywaną ciekawością patrzył, jak się zbliżam.
– Bonjour – powiedziałam.
– Hej – rzucił, pochylając się do przodu, żeby odlepić swoje spocone plecy od oparcia koślawego krzesła. Albo słyszał, jak rozmawiamy, albo rozpoznał mój akcent.
– Upalny dzień – odezwałam się po angielsku.
– Bywało gorzej. – Kiedy mówił, papieros podskakiwał mu w ustach.
– Mieszka pan gdzieś tutaj?
Wyciągnął chude ramię w stronę St. Laurent.
– Mogę pana o coś spytać?
Założył nogę na nogę i pokiwał głową,
Wręczyłam mu zdjęcie.
– Widział pan kiedyś tego człowieka?
Trzymał zdjęcie w wyciągniętej lewej ręce, a prawą osłaniał je od słońca. Dym snuł się po jego twarzy. Przyglądał się fotografii tak długo, że pomyślałam, iż może się zdrzemnął. Patrzyłam na biało-szarego kota, którego sierść gdzieniegdzie znaczyły nieregularne, brązowe plamy. Przeszedł pod jego krzesłem, obszedł budynek i zniknął za rogiem.
Drugi staruszek położył obie ręce na kolanach i podniósł się wzdychając. Jego skóra kiedyś musiała być jasna, ale teraz wyglądała, jakby siedział na tym krześle od stu dwudziestu lat. Poprawił szelki, pasek przytrzymujący jego robocze spodnie i powoli do nas podszedł. Rondo jego meksykańskiego kapelusza zrównało się z ramionami jego znajomego, po czym spojrzał na zdjęcie. W końcu staruszek z nogami jak spaghetti oddal mi zdjęcie.
– Rodzona matka by go nie poznała. Zdjęcie jest do dupy.
Drugi staruszek był innego zdania.
– Mieszka gdzieś tam – powiedział, wskazując pożółkłym palcem na stojący kawałek dalej budynek z brązowej cegły. Mówił z tak silnym miejscowym akcentem, że ledwo go rozumiałam. On też nie miał ani zębów, ani protezy i kiedy mówił, jego broda wydawała się sięgać nosa.
Kiedy zamilkł, wskazałam najpierw na zdjęcie, a potem na budynek, który mi pokazał. Pokiwał głową.
– Soment? Często? – spytałam.
– Mmm, oui – odparł, unosząc brwi i ramiona, wysuwając dolną wargę i poruszając rękoma z dłońmi raz skierowanymi ku górze, a raz w dół. Często. Tak sobie.
Drugi staruszek potrząsnął głową i żachnął się zniesmaczony.
Pokazałam Claudelowi i Charbonneau, żeby do mnie podeszli, i powiedziałam im, co oznajmił staruszek.
Claudel patrzył na mnie jak na uciążliwą muchę, którą trzeba tolerować. Spojrzałam mu w oczy, prowokując go, żeby coś powiedział. Wiedział, że powinni byli przepytać tych ludzi.
Bez komentarza, Charbonneau odwrócił się i wypytał obu staruszków. Claudel i ja staliśmy, przysłuchując się. Bardzo szybko mówili po francusku. Strasznie przeciągali samogłoski i połykali końcówki, więc mało co zrozumiałam z ich rozmowy. Ale gesty i mowa ciała były jednoznaczne. Człowiek w szelkach mówił, że mieszka kawałek dalej, a ten drugi zaprzeczał.
W końcu Charbonneau odwrócił się w naszą stronę. Skinął głową w kierunku samochodu, pokazując gestem, żebym ja i Claudel poszli za nim. Kiedy przechodziliśmy przez ulicę, czułam na sobie dwie pary przekrwionych oczu świdrujących moje plecy.