Zapach Śmierci
Wyjechałam z garażu, objechałam wokół kwartał i ruszyłam Ste. Catherine na wschód, aż do De la Montagne, skąd przebiłam się na południe do Victoria Bridge, jednego z trzech mostów łączących wyspę Montreal z południowym brzegiem rzeki Świętego Wawrzyńca. Niegroźne obłoki widoczne na niebie po południu, zaczynały wyglądać coraz groźniej. W oddali, na horyzoncie złowieszczo kłębiły się ołowiane chmury, przez co rzeka wyglądała szaro i mrocznie.
W górze rzeki widziałam Ile Notre-Dame i Ile Ste Helene i łączący je efektownym łukiem most Jacques-Cartier. Wysepki wyglądały ponuro w gęstniejącym mroku. Życie musiało na nich kwitnąć w czasie Expo '67, ale teraz były spokojne, uśpione i ciche jak miejsce, w którym w odległej przeszłości kwitła jakaś cywilizacja.
W dole rzeki leży Ile des Soeurs. Wyspa Sióstr. Kiedyś była własnością kościoła, ale z czasem przekształciła się w dzielnicę yuppie, oazę ekskluzywnych apartamentów, pól golfowych, kortów tenisowych i basenów, połączona z resztą miasta mostem Champlain. Migoczące światła drapaczy chmur jakby współzawodniczyły z odległymi błyskawicami.
Kiedy dotarłam na południowy brzeg, zjechałam na Sir Wilfred Laurier Boulevard. W czasie, gdy przejeżdżałam przez most, powietrze w gęstniejącym mroku nabrało, niesamowitej, zielonawej barwy. Zatrzymałam samochód, żeby obejrzeć plan. Przy pomocy ciemnozielonej plamki, oznaczającej park i pola golfowe St. Lambert, ustaliłam swoje położenie, po czym odłożyłam plan na siedzenie obok mnie. Włączałam bieg, gdy niebo przecięła błyskawica. Wiatr się wzmógł i na przedniej szybie zaczęły rozpryskiwać się pierwsze krople deszczu.
Wlokłam się przez niesamowitą, gęstniejącą ciemność, zwalniając przed każdym skrzyżowaniem, żeby pochylić się do przodu i przyjrzeć się znakom. Jechałam trasą, którą ułożyłam sobie w głowie, skręcając raz w lewo, raz w prawo, znowu dwa razy w lewo…
Po kolejnych dziesięciu minutach zwolniłam i wjechałam na parking. Moje serce wydawało dźwięki podobne do odgłosów piłeczki pingpongowej w czasie ostrej gry. Wytarłam wilgotne dłonie w spodnie i rozejrzałam się wokoło
Na niebie gromadziło się coraz więcej chmur i było już prawie zupełnie ciemno. Przejeżdżałam przez dzielnice mieszkaniowe zabudowane niskimi bungalowami, stojącymi wzdłuż ulic wysadzonych drzewami, ale teraz byłam już na granicy opuszczonych terenów przemysłowych, które na planie wyglądały jak mały, szary rogalik. Niewątpliwie byłam sama.
Po prawej stronie ulicy stał rząd opustoszałych magazynów, oświetlonych tylko jedną działającą latarnią. Budynki znajdujące się najbliżej latarni oblane były niesamowitym światłem, jak rekwizyty teatralne w czasie próby, ale kształty sąsiadujących z nimi budowli ginęły w mroku, a ostatni spowijało nieprzenikniona ciemność. Na niektórych były znaki agencji nieruchomości, oferujące je do sprzedaży bądź wynajmu. Na innych nie było tablic, jakby ich właściciele dali już za wygraną. Okna były powybijane, a place parkingowe popękane i zaśmiecone najróżniejszymi odpadkami. Całość robiła takie wrażenie, jakby pochodziła z czarno-białego filmu o Londynie w czasie wojny.
Widok na lewo był równie ponury. Nie było tam zupełnie nic. Egipskie ciemności. To właśnie na miejscu oznaczającym tę pustą przestrzeń na planie, St. Jacques umieścił swojego trzeciego X-a. Miałam nadzieję, że zastanę tu cmentarz albo mały park.
Cholera.
Oparłam ręce na kierownicy i wlepiałam wzrok w ciemność.
Co teraz?
Naprawdę przedtem tego nie przemyślałam.
Błyskawica przecięła niebo i przez chwilę na ulicy zrobiło się jasno. Coś wyleciało z ciemności i uderzyło w przednią szybę. Aż podskoczyłam z wrażenia i jęknęłam. Stworzenie przez chwilę rzucało się spazmatycznie na siebie, tworząc swoisty tatuaż, po czym odleciało w ciemność – jak kierowca który na chwilę stracił panowanie nad samochodem.
Uspokój się, Brennan. Głęboki oddech. Byłam cała rozdygotana,
Sięgnęłam po plecak, założyłam flanelową koszulę, włożyłam rękawiczki do tylnej kieszeni, a latarkę za pas. Nie wzięłam notatnika i papieru.
Nie będziesz tu chyba nic notować, powiedziałam sobie.
Powietrze pachniało deszczem na mokrym cemencie. Wiatr przeganiał śmieci z miejsca na miejsce, a gdzieniegdzie unoszone w górę kawałki papieru i liście wirowały, jakby znalazły się w centrum małego cyklonu, żeby po chwili opaść na ziemię i zacząć taniec od nowa. Wiatr rozwiewał mi włosy i szarpał ubranie, a dolna część koszuli trzepotała jak pranie na lince. Wcisnęłam koszulę w spodnie i wzięłam latarkę do ręki. Trzęsła się.
Oświetlając drogę przed sobą, przeszłam przez ulicę, po czym weszłam na krawężnik i znalazłam się na trawniku. Miałam jednak rację. Zardzewiał żelazny płot o wysokości mniej więcej metra osiemdziesiąt biegł wzdłuż działki. Po drugiej stronie płotu widać było gęstwinę drzew i krzaków, zdziczały las, który się gwałtownie urywał w miejscu, gdzie ograniczało go żelazne ogrodzenie. Skierowałam latarkę prosto przed siebie, starając się zajrzeć za drzewa, ale nie mogłam zobaczyć, jaką powierzchnię zajmują ani co leży za nimi.
Kiedy szłam wzdłuż ogrodzenia, wiszącymi nade mną gałęziami drzew targał wiatr, a ich cienie tańczyły w małej, żółtej plamie światła rzucanego przez latarkę. Spadały na nie krople deszczu, ale niektórym udawało się przebić przez korony drzew i uderzały mnie w twarz. Ulewa była niedaleko. Albo obniżająca się temperatura, albo wrogie otoczenie sprawiało, że cała się trzęsłam. Pewnie i to, i to. Przeklinałam siebie w duchu za to, że wzięłam ten spray do obrony, a nie pomyślałam o kurtce.
Po kilkudziesięciu metrach teren gwałtownie się obniżył. Oświetliłam latarką coś, co wyglądało na podjazd albo drogę dojazdową prowadzącą do miejsca, gdzie w ścianie drzew była przerwa. Przy płocie było w tym miejscu kilka furtek zamkniętych łańcuchami i kłódkami na szyfr.
Wyglądało jednak na to, że ten wjazd nie był od dawna używany. Na żwirowej drodze rosły wysokie chwasty, a pas śmieci, który leżał wzdłuż całego płotu, był nienaruszony również przy bramie. Skierowałam światło latarki w to miejsce, ale było widać tylko kilka metrów w głąb. To tak, jakby próbować oświetlić halę przemysłową jedną zapałką.
Posuwałam się powoli wzdłuż płotu jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, aż doszłam do rogu. Droga ciągnęła mi się w nieskończoność. Stanęłam i rozglądałam się wokół. Ulica, wzdłuż której szłam, kończyła się skrzyżowaniem w kształcie litery T. Spojrzałam na krzyżującą się z nią ulicę, która była równie ciemna i pusta jak ta, którą przyszłam.
Widziałam tylko asfalt i biegnącą wzdłuż niego metalową siatkę. Domyśliłam się, że kiedyś był to parking jakiejś fabryki albo magazynu. Ogrodzony plac oświetlała pojedyncza żarówka wisząca na prowizorycznym ramieniu przybitym do słupa telefonicznego. Była osłonięta metalowym kloszem i oświetlała teren w promieniu kilku metrów. Śmieci szeleściły na pustym chodniku, a gdzieniegdzie widziałam zarys jakiejś budki czy szopy na narzędzia.
Wytężyłam słuch. Kakofonia. Wiatr. Krople deszczu. Dalekie grzmoty. Moje dudniące serce. Zza ogrodzenia dobiegała wystarczająca ilość światła, żebym widziała swoje trzęsące się ręce.
No dobra, Brennan, zbeształam siebie, weź się w garść. Nic wartościowego nie przychodzi łatwo.
– Hm. Niezły tekst – powiedziałam głośno. Mój głos brzmiał dziwnie, był przytłumiony, jakby noc połykała słowa, nim zdążyły dotrzeć do moich uszu.
Odwróciłam się w stronę płotu. Kawałek dalej, ogrodzenie łukiem ścinało róg i skręcało ostro w lewo, biegnąc równolegle do ulicy, do której właśnie doszłam. Ruszyłam wzdłuż niego. Trzy metry dalej metalowe ogrodzenie zastąpił kamienny mur. Zrobiłam kilka kroków do tyłu i oświetliłam go. Mur był szarawy, wysoki na jakieś dwa i pół metra i zakończony barierą wystających z niego na dziesięć centymetrów kamieni. Z tego co widziałam w ciemności, wydawało mi się, że biegł wzdłuż całej ulicy, a mniej więcej w połowie jego długości była w nim przerwa. Wyglądało na to, że właśnie tam było wejście na teren posesji.