Zapach Śmierci
Pomimo naszych wczorajszych trzygodzinnych poszukiwań, kiedy to na czworakach przerzucaliśmy ziemię, przeczesywaliśmy liście i trawę, przesuwaliśmy kamienie i pnie drzew, nic więcej nie znaleźliśmy. Szukaliśmy aż do zmierzchu, ale bez rezultatu. Żadnych ubrań. Żadnych butów. Żadnej biżuterii. Żadnych rzeczy osobistych. Specjalny zespół miał pojechać tam dzisiaj, żeby spróbować coś wykopać i jeszcze raz dokładnie przeczesać teren, ale nie wierzyłam, że coś znajdą. Nie będę miała do dyspozycji metek ubrań, zamków błyskawicznych czy klamer, żadnych rozdarć czy dziur w ubraniach, które by potwierdzały wyniki moich badań. Porzucono ciało gołe i okaleczone i pozbawiono je wszelkich więzi z życiem.
Podeszłam do worka, żeby wyjąć z niego resztę jego przerażającej zawartości, gotowa do rozpoczęcia wstępnych oględzin. Później kończyny i tułów zostaną wyczyszczone, a ja przeprowadzę szczegółową analizę wszystkich kości. Znaleźliśmy prawie cały szkielet. Zabójca ułatwił nam zadanie. Podobnie jak z tułowiem i głową, umieścił albo umieściła, ręce i nogi w osobnych workach. W sumie było ich cztery. Bardzo schludnie. Zapakowane i wyrzucone jak śmieci z zeszłego tygodnia. Zdusiłam w sobie gniew i zmusiłam się, żeby się skoncentrować.
Wyjmowałam po kolei fragmenty ciała i układałam je w porządku anatomicznym na ustawionym na środku sali stole z nierdzewnej stali, na którym przeprowadza się autopsje. Najpierw przeniosłam tułów i umieściłam go na środku, piersiami do góry. Trzymał się całkiem dobrze. W odróżnieniu od worka, w którym była głowa, te zawierające inne części ciała nie były tak szczelnie zamknięte. Tułów był w najgorszym stanie, kości trzymały się razem tylko dzięki cienkim paskom wyschniętych mięśni i więzadeł. Zauważyłam, że brakuje najwyższych kręgów, i miałam nadzieję, że znajdę je przy głowie. Poza małymi kawałeczkami, po organach wewnętrznych już od dawna nie było śladu.
Potem ułożyłam ręce po bokach, a nogi pod spodem. Kończyny nie były wystawione na słońce i nie były tak wyschnięte jak klatka piersiowa i brzuch, więc zachowały się na nich spore części nadgniłych tkanek. Starałam się ignorować ruszającą się warstwę bladej żółci, która powolnie, jak fale odpływała z powierzchni kończyn, kiedy wyciągałam je z worka. Larwy opuszczają ciało, kiedy zostaje ono wystawione na światło. Spływały ze zwłok na stół i ze stołu na podłogę powolnym, ale nieprzerwanym strumieniem. Bladożółte ziarnka ryżu wiły się koło moich stóp. Starałam się ich nie deptać. Nigdy tak naprawdę do nich się nie przyzwyczaiłam.
Sięgnęłam po deskę z klipem i zaczęłam wypełniać formularz. Nazwisko: Inconnue. Nieznane. Data autopsji: 3 czerwca 1994. Prowadzący dochodzenie: Luc Claudel, Michel Charbonneau, Section des homicides, CUM. Wydział zabójstw, Montreal Urban Community Police.
Dopisałam jeszcze numer policyjnego raportu, numer z kostnicy i numer Laboratoire de Medecine Legale, czyli LML i jak zwykle ogarnęła mnie fala gniewu z powodu aroganckiej obojętności systemu. Gwałtowna śmierć nie pozwala na prywatność. Odziera człowieka z godności w równym stopniu, jak zrobił to jego morderca. Ciało cały czas jest przekazywane, badane i obfotografowywane i po każdej czynności przyporządkowuje mu się kolejne liczby. Ofiara staje się częścią materiału dowodowego, czymś na pokaz dla policji, patologów, biegłych, prawników i, w końcu, sędziów. Numeruje się je. Fotografuje. Pobiera próbki. Zawiesza identyfikator na dużym palcu u nogi. Pomimo że jestem aktywną jednostką w całej tej procedurze, nigdy nie mogę zaakceptować bezosobowości tego systemu. Ma to w sobie coś z plądrowania i to na najbardziej osobistym poziomie. Ja przynajmniej nadawałabym ofiarom imię. Anonimowa śmierć nie stałaby się kolejną pozycją na liście upokorzeń, które on lub ona musi znosić.
Wybrałam formularz z tych znajdujących się na desce z klipem. Inaczej niż zwykle, zostawię sobie sporządzenie szczegółowego inwentarza wszystkich kości na później. Na razie detektywi chcieli tylko znać podstawowe dane: płeć, wiek i rasę.
Z ustaleniem rasy nie było praktycznie żadnych problemów. Włosy były rude, a pozostałości skóry jasne. Procesy rozkładu, jednakże, potrafią robić różne rzeczy. Dokładnym zbadaniem szkieletu zajmę się po jego wyczyszczeniu. Jak na razie, wszystko wskazywało na to, że to przedstawiciel białej rasy.
Już wcześniej podejrzewałam, że ofiara jest kobietą. Rysy twarzy były delikatne, a budowa ciała drobna. Długie włosy o niczym nie świadczyły.
Spojrzałam na miednicę. Przewracając ją na bok, zauważyłam, że rowek pod kością biodrową jest szeroki i płytki. Obróciłam ją tak, żeby widzieć kości łonowe, tę część położoną z przodu, gdzie łączy się lewa i prawa część miednicy. Wygięcie wyznaczone przez ich dolną granicę tworzyło szeroki łuk. Delikatne wzniesione krawędzie przecinały przód wszystkich kości łonowych, tworząc wyraźne trójkąty w ich niżej położonych rogach. Typowe cechy kobiece. Później wykonam pomiary i wprowadzę je do komputera, który przeprowadzi ich analizę, ale i tak nie miałam wątpliwości, że chodzi o kobietę.
Właśnie zawijałam okolicę łonową w wilgotną szmatę, kiedy wystraszył mnie dźwięk telefonu. Przedtem nie zdawałam sobie sprawy, jak tu cicho. Albo jaka byłam spięta. Podeszłam do biurka, klucząc między larwami jak dziecko grające w klasy.
– Doktor Brennan – powiedziałam, wciągając gogle na czubek głowy, po czym je zdjęłam i rzuciłam na krzesło. Długopisem strąciłam jedną larwę z blatu.
– Claudel – przedstawił się glos. Jeden z dwóch detektywów, którym powierzono tę sprawę. Spojrzałam na ścienny zegar: dziesiąta czterdzieści. Później, niż myślałam. Nic więcej nie powiedział. Wyraźnie zakładał, że jego nazwisko było wystarczającą wiadomością.
– Pracuję teraz nad nią – podałam równie sucho. Usłyszałam jakiś metaliczny, chropowaty dźwięk. – Powin…
– Elle? – przerwał. Kobieta?
– Tak. – Patrzyłam, jak kolejna larwa zwija się w półksiężyc, po czym powtarza ten sam manewr, tym razem zwijając się w drugą stronę. Nieźle.
– Biała?
– Tak.
– Wiek?
– Za jakąś godzinę powinnam panu to określić w przybliżeniu.
Wyobraziłam sobie, jak patrzy na zegarek.
– Okej. Zjawię się po lunchu. – Trzask słuchawki. To było stwierdzenie, nie prośba. Wyraźnie nie miało dla niego znaczenia, czy ten termin mi pasuje.
Odłożyłam słuchawkę i wróciłam do damy leżącej na stole. Podniosłam deskę z klipem i przełożyłam formularz na następną stronę.
Wiek. Na pewno dorosła kobieta. Już wcześniej sprawdziłam jej usta. Zęby mądrości były w pełni wykształcone.
Dokładnie obejrzałam ramiona w miejscu, gdzie zostały oddzielone od tułowia. Końcówki obu kości ramienia również były w pełni wykształcone. Nie zauważyłam granicy między trzonem kości a nasadą. Spojrzałam na nogi. Nasada kości udowej też była zupełnie uformowana, i na prawej, i na lewej nodze.
Coś w tych rozerwanych stawach nie dawało mi spokoju. I to coś więcej, niż zwykła w takich przypadkach reakcja na niegodziwość. Ale było to niejasne uczucie, sama dokładnie nie wiedziałam, o co chodzi. Kiedy opuściłam lewą nogę z powrotem na stół, czułam się tak, jakbym miała w brzuchu bryłę lodu. Powróciło uczucie przerażenia, które mnie opanowało wtedy w lesie. Zdusiłam je w sobie i zmusiłam się, żeby zająć się tym, czym powinnam. Wiekiem. Ustaleniem wieku. Poprawnie oszacowany wiek może doprowadzić do ustalenia tożsamości ofiary. Dopóki nie poznamy nazwiska, nic innego nie będzie ważniejsze.
Rozcięłam skalpelem ciało, żeby odsłonić staw kolanowy i łokieć. Odchodziło łatwo. Także tutaj długie kości były w pełni rozwinięte. Sprawdzę to jeszcze na zdjęciu rentgenowskim, ale wiedziałam, że to oznacza, iż wzrost kości dobiegł końca. W stawach nie dostrzegłam żadnych śladów chorobowych ani zmian artretycznych. Dorosła, ale młoda. Zgadzało się to z moją wcześniejszą obserwacją dotyczącą zębów – nie było na nich śladów zużycia.