Zapach Śmierci
Ciało leżało nieruszone. Założyłam rękawiczki i zdjęłam arkusz białego papieru. Kątem oka widziałam Claudela stojącego w drzwiach. Wszedł do sali tylko tyle, by móc powiedzieć, że w niej był. Jego oczy błądziły po metalowych stołach, przeszklonych szafach wypełnionych czystymi plastikowymi pojemnikami, wiszącej wadze; patrzył wszędzie, tylko nie na ciało. Już widziałam takie zachowanie. Fotografie były niegroźne. Krew i skrzepy były gdzieś indziej. Były odległe. Rekonesans na miejscu zbrodni był niczym innym, jak ćwiczeniem klinicznym. Żadnych problemów. Wystarczy je dokładnie obejrzeć i rozwiązać zagadkę. Ale wystarczy umieścić ciało na stole do autopsji i wszystko dramatycznie się zmienia. Claudel starał się nadać swojej twarzy spokojny i obojętny wyraz.
Wyjęłam kości łonowe z wody i delikatnie je rozdzieliłam. Sondą zdrapywałam krawędzie skrzepu, który pokrywał prawą płaszczyznę kości łonowej. Stopniowo zaczął schodzić i w końcu odszedł zupełnie. Na znajdującej się pod nim kości widać było głębokie rowki i wypukłości układające się na jej powierzchni w poziome linie. Srebrny odcień twardej kości częściowo wyznaczał jej granice, tworząc delikatną i miejscami przerywaną obwódkę wokół kości łonowej. Powtórzyłam z lewą. Było dokładnie tak samo.
Claudel nie ruszał się od drzwi. Zaniosłam miednicę pod Luxolamp, przyciągnęłam ramię lampy do siebie i włączyłam ją. Kość znalazła się pod ostrym światłem. Przez okrągłe szkło powiększające widać było szczegóły, niewidoczne gołym okiem. Spojrzałam na najwyżej położone wygięcie kości biodrowej i zobaczyłam to, czego się spodziewałam.
– Monsieur Claudel – powiedziałam, nie podnosząc wzroku. – Niech pan na to spojrzy.
Stanął za mną, a ja odsunęłam się, żeby mu nie zasłaniać. Wskazałam na nieregularność na górnej granicy kości biodrowej. Grzebień biodrowy nie był jeszcze w pełni wykształcony, kiedy nastąpiła śmierć.
Położyłam miednicę. Cały czas na nią patrzył, ale jej nie dotknął. Podeszłam do ciała, żeby przyjrzeć się obojczykowi, będąc pewna, co znajdę. Wyjęłam z wody końcówkę łączącą się z mostkiem i zaczęłam usuwać tkankę. Kiedy mogłam już zobaczyć powierzchnię stawu, gestem przywołałam do siebie Claudela. Bez słowa wskazałam na końcówkę kości. Była rozszczepiona, podobnie jak kość łonowa. Mały dysk kości tkwił w środku, a jego brzegi były wyraźne i nie zrośnięte.
– No i? – Na jego czole widać było krople potu. Swoją nerwowość pokrywał nonszalancją.
– Jest młoda. Prawdopodobnie ledwo po dwudziestce. Mogłabym wytłumaczyć, jak można z kości odczytać wiek, ale podejrzewałam, że nie byłby wdzięcznym słuchaczem, więc po prostu czekałam. Fragmenty chrząstki przylepiły się do moich odzianych w rękawiczki rąk, które trzymałam z dala od siebie, dłońmi do góry, jak uliczny żebrak.
Claudel też trzymał się z dala, tak, jakby to robił mając przed sobą chorego z wirusem Ebola. Nie oderwał ode mnie wzroku, ale było widać, że pogrążył się w myślach, kiedy przeglądał dane, dopasowując je.
– Gagnon. – To było stwierdzenie, nie pytanie. Pokiwałam głową. Isabelle Gagnon. Dwudziestotrzylatka.
– Zwrócę się do koronera, żeby wydobył od dentysty jej kartę – powiedział.
Ponownie pokiwałam głową. Działał na mnie jak płachta na byka.
– Przyczyna śmierci? – spytał.
– Nic nie rzuca się w oczy – odparłam. – Może będę w stanie powiedzieć coś więcej, jak zobaczę zdjęcie rentgenowskie. Może zobaczę też coś na kościach po ich wyczyszczeniu.
Po usłyszeniu tej opinii opuścił mnie, nie mówiąc nawet do widzenia. Spodziewałam się tego. Byłam równie zadowolona z tego, że wyszedł, jak on sam.
Zdjęłam rękawiczki i wyrzuciłam je. Wychodząc, wetknęłam głowę do dużej sali autopsyjnej i oznajmiłam Danielowi, że na dzisiaj skończyłam z tym przypadkiem. Poprosiłam go, żeby zrobił zdjęcie całego ciała i czaszki, tomogramy i z boku. Na górze zatrzymałam się przy laboratorium histologicznym i powiedziałam szefowi techników, że można wygotować ciało, ostrzegając go, żeby był szczególnie ostrożny, bo jest w częściach. Nie było to konieczne. Nikt nie potrafił wyczyścić ciała tak, jak Denis. Za dwa dni będę miała szkielet, czysty i nie zniszczony.
Resztę popołudnia spędziłam z posklejaną czaszką. Pomimo że nie była cała, wystarczyło materiału, żeby potwierdzić tożsamość jej właściciela. Nie będzie już kierował cysternami z propanem.
Wracając do domu, miałam podobne złowieszcze przeczucia, jak wtedy w parowie. Przez cały dzień skupiając się na pracy, odpychałam je od siebie. Zabijałam obawy, poświęcając całą swoją energię na ustalenie tożsamości ofiary i na złożenie z kawałków tego kierowcy ciężarówki. W czasie lunchu moją uwagę zajmowały gołębie w parku. Odkrywanie kolejności dziobania było wystarczająco pasjonującym zajęciem, żeby nie myśleć o czym innym. Szare gołębie były pierwsze w kolejności. Brązowe plamki wydawały się być drugie. Czarne nóżki wyraźnie były gdzieś pod koniec listy.
Teraz mogłam się rozluźnić. Pomyśleć. Pomartwić się. Zaczęło się, jak tylko wjechałam do garażu i wyłączyłam radio. Koniec muzyki, początek niepokoju. Nie, upomniałam samą siebie. Później. Po kolacji.
Weszłam do mieszkania i usłyszałam uspokajający pisk systemu alarmowego. Zostawiłam walizkę w przedpokoju, zamknęłam drzwi i poszłam do libańskiej restauracji mieszczącej się na rogu, gdzie zamówiłam Shish Taouk, i do tego talerz Shawarma. Właśnie dlatego uważam, że mieszkanie w centrum jest idealne – w promieniu kilkudziesięciu metrów są restauracje serwujące potrawy praktycznie z całego świata. Tylko czy moja waga…? Eeee.
Kiedy czekałam na zamówienie, czytałam menu w barze. Homos. Taboule. Feuilles de vignes. Niech będzie błogosławiona globalna wioska. Libańczycy przerzucili się na francuskie jedzenie!
Na półce zawieszonej po lewej stronie kasy stały butelki czerwonego wina. Moja broń z wyboru. Kiedy spojrzałam na nie chyba już tysięczny raz, poczułam pokusę. Przypomniałam sobie zapach i smak cierpkiego wina na języku. Przypomniałam sobie ciepło, które rozlałoby się po moich trzewiach i zaczęłoby przesuwać się ku górze i dalej, wzniecając po drodze ogniska dobrego samopoczucia. Ogniska władzy. Wigoru. Poczucia niezwyciężenia. Pomyślałam, że mogę z niego skorzystać od razu. Niby tak. Kogo ja jednak oszukuję? Nie skończyłoby się na tym… Jakie to były stadia? Najpierw stałabym się kuloodporna, a potem niewidzialna. Czy na odwrót? Nieważne. Zapędziłabym się za daleko i skończyłoby się załamaniem. Ukojenie byłoby krótkotrwałe, a cena wysoka. Nie wypiłam ani kropli od sześciu lat.
Wzięłam swoje jedzenie do domu i zjadłam je w towarzystwie Birdiego i zespołu baseballowego Montreal Expos. On spał na moich kolanach, zwinięty w kłębek. Tamci przegrali z drużyną Cubsów dwoma okrążeniami. Nikt nie wspominał tutaj o morderstwie. Doceniałam to.
Wzięłam gorącą, długą kąpiel i położyłam się do łóżka o wpół do jedenastej. Leżąc sama w ciemności i ciszy, dłużej już nie mogłam dusić w sobie tej myśli. Jak oszalałe komórki, rosła i nabierała siły, w końcu przebijając się do mojej świadomości, jakby nalegając na to, żeby koniecznie się nią zająć. Kolejne zabójstwo. Kolejna kobieta, która w kawałkach trafia do kostnicy. Wyobraziłam ją sobie bardzo dokładnie, przypomniałam sobie uczucia, które mi towarzyszyły, kiedy badałam jej kości. Chantale Trottier. Wiek: szesnaście lat. Uduszona, pobita, skrócona o głowę i poćwiartowana. Niecały rok temu przybyła naga i zapakowana w plastikowe worki na śmieci.
Chciałam już zasnąć, ale mój umysł nie dał się wyłączyć. Leżałam, a góry się wypiętrzały, płyty kontynentalne się przemieszczały. W końcu zasnęłam, a te dwa słowa kołatały się po mojej głowie. Nie będą mi dawały spokoju przez cały weekend. Seryjne morderstwo.