Zabawa w Boga
Thomas stał w miejscu sztywno, zakłopotany tym przejawem wdzięczności. Jej zachowanie zaskoczyło go. Uprzytomnił sobie, że obecni w pokoju ludzie ich obserwują, próbował więc uwolnić się z uścisku, lecz bezskutecznie. Thomas przypomniał sobie, że po jego pierwszej pomyślnej operacji serca rodzina Nazzaro okazywała mu swoją wdzięczność w podobnie żywiołowy sposób. Wtedy Thomas szczerze uczestniczył w ich radości. Było to dla niego wyjątkowo mocne przeżycie, które teraz wspominał z nostalgią. Obecnie jego reakcje były bardziej skomplikowane. Często przeprowadzał od trzech do pięciu operacji dziennie. Najczęściej wiedział bardzo niewiele o swoich pacjentach – tylko niezbędne dane fizjologiczne. Campbell był tego dobrym przykładem.
– Tak bardzo chciałabym zrobić coś dla pana – szepnęła Laura, zaciskając mocniej ramiona na jego szyi. – Cokolwiek.
Thomas obrzucił spojrzeniem wypukłość jej pośladków, uwydatniającą się pod jedwabną sukienką. Zakłopotany czuł ciepło przyciśniętych do niego ud i wiedział, że musi się od niej uwolnić.
Stanowczo wyswobodził się z obejmujących go ramion.
– Rano będzie pani mogła rozmawiać ze swoim ojcem – powiedział.
Skinęła głową, nagle zawstydzona swoim zachowaniem.
Thomas wyszedł z poczekalni z uczuciem dziwnego, niezrozumiałego niepokoju. Zastanawiał się, czy jego źródłem było zmęczenie, którego wcześniej, po przeprowadzonej nocą operacji, przecież nie odczuwał. Zdjął biały kitel i próbował otrząsnąć się z przykrego nastroju.
Zanim się przebrał, Thomas odwiedził swoich pacjentów – Victora Marlborough i Gwendolena Hasbrucka w sali pooperacyjnej. Stan obu poprawiał się, ale spoglądając w ich twarze nie mógł się wyzbyć niepokoju: w tłumie nie poznałby tych ludzi, chociaż zaledwie kilka godzin temu trzymał ich serca w swojej dłoni.
Zdenerwowany i zirytowany wrócił do pokoju chirurgów. Nie przepadał za kawą, ale nalał sobie pełną filiżankę i wypił w jednym z obitych skórą foteli. Podniósł leżący na podłodze egzemplarz "Boston Globe", bardziej z zamiarem odseparowania się od obecnych w pokoju osób, niż lektury. Thomas nie cierpiał przypadkowych rozmów z personelem swojego oddziału. Ale tym razem mu się nie udało.
– Dziękuję za pomoc w poczekalni – usłyszał głos.
Złożył gazetę i spojrzał w kwadratową twarz George'a Shermana. Miał gęsty zarost i o tej popołudniowej porze mogło się wydawać, że zapomniał się rano ogolić. Był krępym, atletycznie zbudowanym mężczyzną, o trzy do pięciu centymetrów niższym od Thomasa, ale dzięki bujnej kręconej czuprynie wyglądał na równego mu wzrostem. Ponieważ zdążył się już przebrać, był w niebieskiej rozpiętej koszuli, która nigdy nie zaznała żelazka; na szyi miał krawat, a wytarta na łokciach sztruksowa marynarka wisiała luźno na plecach.
George Sherman mimo swoich czterdziestu lat nigdy dotąd nie był żonaty. Pozostali chirurdzy stanu wolnego byli albo rozwiedzeni, albo żyli w separacji. George cieszył się szczególnym powodzeniem wśród młodych pielęgniarek; lubiły go prowokować, ofiarowując mu różnego rodzaju pomoc w prowadzeniu domu. George traktował te oferty z poczuciem humoru, chętnie je wykorzystując, co Thomasa doprowadzało do irytacji.
– Biedna kobieta była bardzo wstrząśnięta śmiercią syna – stwierdził Thomas. Powstrzymał się od komentarza na temat celowości przyjmowania do szpitala tego rodzaju pacjentów. Znowu rozłożył gazetę.
– W tym przypadku nastąpiły niespodziewane komplikacje – oświadczył nie speszony George. – Rozumiem, że ta ładna gąska w poczekalni jest córką twojego pacjenta.
Thomas znowu złożył gazetę.
– Nie zauważyłem, żeby była szczególnie atrakcyjna – stwierdził krótko.
– Wobec tego może udostępnisz mi jej nazwisko i numer telefonu? – chichocząc zaproponował George, a gdy Thomas nie zareagował, taktownie zmienił temat. – Czy słyszałeś, że jeden z pacjentów Ballantine'a zmarł w nocy?
– Tak – odpowiedział Thomas.
– Podobno facet był homoseksualistą – ciągnął George.
– Tego nie wiedziałem – odparł Thomas nie wykazując żadnego zainteresowania. – Nie wiedziałem także, że homoseksualizm ma cokolwiek wspólnego z zabiegiem chirurgicznym.
– Powinien mieć.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Zobaczysz dlaczego – odpowiedział George, unosząc wysoko brwi. – Jutro, w Grand Rounds.
– Nie mogę czekać – oświadczył Thomas.
– Do zobaczenia po południu na konferencji, kolego – zakończył rozmowę George, klepiąc przyjacielsko Thomasa w ramię.
Thomas odprowadził go niechętnym wzrokiem. Nie lubił być poklepywany – uważał, że cierpi na tym jego autorytet. Tymczasem George przyłączył się do grupy stażystów i pielęgniarek siedzących przy oknie. Śmiech i podniesione głosy dochodziły stamtąd do uszu Thomasa bez przerwy. Jak nigdy przedtem, czuł w tej chwili, że nie cierpi George'a Shermana. Był przekonany, że George'owi były potrzebne choćby pozory sukcesów, żeby ukryć za nimi miernotę zawodową. To wszystko było Thomasowi tak dobrze znane. Jednym z pozornie tylko nieświadomych grzechów obciążających duże akademickie centra medyczne był fakt, że wszystkie nominacje w tych ośrodkach miały charakter bardziej polityczny niż merytoryczny. Tak było właśnie z nominacją George'a. Był człowiekiem dowcipnym, rozmownym, łatwo nawiązywał kontakty. Najważniejsze jednak, że potrafił prosperować na gruncie biurokratycznego systemu zarządzania medycyną. Bardzo szybko zorientował się, że dla odniesienia sukcesu ważniejsza jest znajomość Machiavellego niż Halsteada.
Thomas wiedział doskonale, że problem tkwi w antagonizmie między lekarzami posiadającymi szeroką prywatną praktykę i pieniądze a ludźmi typu George'a Shermana, zatrudnianymi przez uczelnie medyczne na etatach i utrzymującymi się przede wszystkim z pensji wypłacanych im przez uczelnie. Ci pierwsi posiadają znacznie wyższe dochody i korzystają z większej swobody osobistej – nie muszą podporządkowywać się żadnym zwierzchnikom, drudzy natomiast mają znakomite tytuły naukowe, ale mniej pieniędzy i swobody.
Szpital znalazł się pośrodku tego antagonizmu. Z jednej strony ceniono bardzo wysokie kwalifikacje zawodowe lekarzy uprawiających prywatną praktykę i zarabiających duże pieniądze, z drugiej zaś chętnie korzystano z przywilejów, jakie zapewniał placówce wysoki status w ważnym ogniwie uniwersyteckiego systemu kształcenia kadr medycznych.
– Zamknęliśmy klatkę Campbella – z zamyślenia wyrwał Thomasa Larry. – Obecnie stażyści zszywają skórę. Wszystko bez zmian i w normie.
Odłożywszy na bok gazetę, Thomas podniósł się z miejsca i poszedł za Larrym do przebieralni. Przechodząc obok George'a usłyszał, że mówi on o powołaniu nowego komitetu do spraw nauczania. W ten sposób można bez końca! Thomas nie ugiął się pod naciskiem George'a, który był kierownikiem zespołu dydaktycznego, ani Ballantine'a jako szefa oddziału, usiłujących namówić go do porzucenia praktyki zawodowej i przyjęcia profesury, którą próbowano go skusić. Być może wcześniej taka propozycja by go zainteresowała, ale teraz woli trzymać się swojej praktyki, niezależności i wysokich zarobków. Wiedział dobrze, że jeśli przyjmie etat, to rychło znajdzie się w sytuacji, że kto inny będzie decydował, kogo mu wolno operować, a kogo nie.
Zdenerwowany wszedł do szatni i otworzył swoją szafkę. Gdy ściągał szpitalną odzież i rzucał zmiętą do kosza z brudami, przypomniał sobie przyciskające się do niego, uległe ciało Laury Campbell. To przyjemne wspomnienie uśmierzyło nieco poszarpane nerwy. Dobry nastrój po przeprowadzonej operacji już dawno go opuścił, czuł narastające napięcie.
– Jak zwykle, również i dzisiaj wykonałeś wspaniałą robotę – powiedział Larry, pragnąc poprawić mu humor.
Thomas nie zareagował na pochwałę. Dawniej przyjąłby ją z zadowoleniem, obecnie była mu zupełnie obojętna.
– Ludzie nie zdają sobie sprawy, co to jest chirurgia – ciągnął Larry zapinając koszulę. – Mają o niej zupełnie wypaczone pojęcie. Gdyby było inaczej, bardziej starannie dobieraliby sobie chirurgów.
Thomas milczał, choć się z tym całkowicie zgadzał. Wkładając koszulę myślał o Normanie Ballantine, siwowłosym, sympatycznym starym doktorze, którego wszyscy lubili i dobrze się o nim wyrażali. Ballantine nie powinien był już operować, ale nikt nie śmiał mu tego powiedzieć w oczy. Było powszechnie wiadome na oddziale, że do każdego pacjenta Ballantine'a przydzielano stażystę, który w razie potrzeby pomagał szefowi. Jeszcze jeden przyczynek do akademickiej medycyny – myślał Thomas. Dzięki stażystom Ballantine osiągał przyzwoite wyniki, a jego pacjenci i ich rodziny uwielbiały go bez względu na to, co się działo podczas operacji.
Dlatego Thomas zgadzał się z opinią Larry'ego. Myślał, że to właściwie on, Thomas Kingsley, powinien być szefem oddziału. Przecież to właśnie on, na miłość boską, przeprowadzał większość operacji. To jemu szpital zawdzięcza swoją dobrą sławę – pisał o tym nawet kiedyś "Time".
Właściwie Thomas sam nie wiedział, czy zależy mu jeszcze na stanowisku szefa oddziału. Kiedyś ciągle o tym myślał. Był to jeden z powodów, dla których stać go było na duży wysiłek i poświęcenie. Wydawało się, że taka powinna być naturalna kolej rzecz i koledzy często o tym rozmawiali, kiedy jeszcze nie był sławny. Ale tak było kilka lat temu, zanim administracyjne łajno podniosło swoją obrzydliwą głowę i zaczęło wtrącać się do wszystkiego.
Thomas zamarł na chwilę w bezruchu i patrzył przed siebie. Czuł pustkę. Jeden z głównych celów jego życia stracił dla niego swoją atrakcyjność właśnie teraz, gdy znalazł się w zasięgu ręki. Być może nie było już o co walczyć, być może osiągnął już swoje apogeum. Boże, co za straszna myśl!
– Z przykrością dowiedziałem się, że twoja żona ma problemy ze zdrowiem – odezwał się znowu Larry. – To naprawdę bardzo przykre.
– Co… masz… na… myśli? – zapytał Thomas umyślnie akcentując każde słowo. Zdenerwowało go, że zwykle taktowny Larry pozwolił sobie na taką poufałość.
Larry, jakby nie rozumiejąc reakcji Thomasa, pochylił się, aby zawiązać pantofle. – Myślę o jej cukrzycy i problemach ze wzrokiem. Słyszałem, że grozi jej operacja oka.