Zabawa w Boga
Ujęła Bruce'a za przegub dłoni – nie wyczuła pulsu. Usunęła poduszkę spod głowy, uderzyła go ręką w pierś, a następnie pochyliła się ponownie, by wdmuchnąć mu do ust powietrze.
Niemal jednocześnie wpadły do sali dwie pielęgniarki – Trudy i Rose. Pamela rzuciła w ich kierunku tylko jedno słowo: "kod" i obie natychmiast przystąpiły do akcji. Rose szybko nadała wiadomość o wypadku przez głośnik, Trudy zaś przyniosła mocną deskę o wymiarach 60 na 90 centymetrów, podkładaną zwykle pod pacjenta podczas masażu serca. Po ułożeniu Bruce'a na desce Rose zaczęła rytmicznie uciskać jego mostek. Po każdych czterech naciśnięciach Pamela wdmuchiwała powietrze do płuc pacjenta, gdy tymczasem Trudy pobiegła po wózek reanimacyjny i aparat EKG.
Kiedy po czterech minutach zjawił się Jerry Donovan, dyżurny lekarz, pielęgniarki zdążyły już podłączyć aparaturę EKG. Niestety, aparat kreślił prostą, poziomą linię, choć jednocześnie twarz Bruce'a nieco się zaróżowiła.
Stwierdziwszy, że EKG nie wykazuje pracy serca, Jerry – podobnie jak wcześniej Pamela – uderzył ręką w pierś pacjenta. Żadnej reakcji. Sprawdził źrenice: były rozszerzone i nieruchome. Za Jerrym nadszedł młody lekarz, Peter Matheson, a potem w drzwiach stanął jakiś rozczochrany student.
– Kiedy to się stało? – zapytał Jerry.
– Znalazłam go w takim stanie pięć minut temu – odpowiedziała Pamela. – Nie mam pojęcia, kiedy mógł stracić przytomność. Nie było go na głównym monitorze. Skórę miał szarosiną.
Jerry skinął głową w milczeniu. Przez ułamek sekundy zastanawiał się nad celowością dalszych prób reanimacji. Podejrzewał, że u pacjenta nastąpiła już śmierć mózgu. Nie mógł się jednak zdecydować, co robić dalej – łatwiej było kontynuować to, co już zaczął.
– Potrzebuję dwóch ampułek dwuwęglanu i trochę epinefryny – burknął, biorąc z wózka rurkę dotchawiczą. Cofnąwszy się nieco, polecił Pameli, by wznowiła sztuczne oddychanie: po chwili wprowadził do krtani Bruce'a laryngoskop, a następnie założył rurkę dotchawiczą i umocował worek ambu, który połączył ze znajdującym się w ścianie źródłem tlenu. Postawiwszy stetoskop na piersi pacjenta, polecił przytrzymać go Peterowi, a sam zaczął rytmicznie naciskać worek ambu. Pierś Bruce'a natychmiast zaczęła się unosić.
– Wiemy przynajmniej, że drogi oddechowe są w porządku – powiedział jakby do siebie Jerry.
Tymczasem podano dwuwęglan i epinefrynę.
– Zaaplikujemy mu chlorek wapnia – zdecydował Jerry, obserwując jak twarz Bruce'a powoli przybiera normalny, różowawy kolor.
– Ile? – spytała Trudy, podchodząc do wózka reanimacyjnego.
– Pięć centymetrów sześciennych dziesięcioprocentowego roztworu – odpowiedział Jerry, a zwracając się do Pameli zapytał: – Na co chorował?
– Jest po bypassie – odparła. Rozpostarła kartę choroby, którą podała jej Rose. – Czwarty dzień po operacji. Stan dobry.
– Był dobry – poprawił ją Jerry. Skóra Bruce'a przybrała już niemal całkowicie normalną barwę, tylko źrenice były wciąż rozszerzone, a aparat EKG rysował wciąż tę samą prostą linię.
– Być może nastąpił ciężki, rozległy zawał serca, a może był to zator płucny. Pani powiedziała, że był siny, kiedy go znalazła?
– Szarosiny – potwierdziła Pamela.
Jerry potrząsnął głową. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie powinna wystąpić sinica. Jego rozważania przerwało przybycie chirurga stażysty. Był rozespany.
Jerry zwięźle przedstawił mu sytuację. W uniesionych do góry rękach trzymał strzykawkę, próbując uwolnić znajdującą się w niej epinefrynę od pęcherzyków powietrza; następnie wbił igłę prostopadle w pierś Bruce'a. Rozległo się ciche "plaśnięcie", gdy igła przebiła ścięgna. Poza tym słychać było tylko szum aparatu EKG, wypluwającego z siebie taśmę z płaskim wykresem. Kiedy Jerry cofnął tłoczek strzykawki, jej wnętrze wypełniła krew. Przekonany, że trafił w serce, wstrzyknął zawartość do środka, po czym polecił Peterowi wznowienie masażu serca, a Rosie – sztucznego oddychania.
Nadal nie było żadnych oznak pracy serca. Wydobywając ze sterylnego opakowania dożylną elektrodę rozrusznika, Jerry zastanawiał się nad celowością swoich wysiłków. Intuicyjnie czuł, że sprawy zaszły już za daleko. Musiał jednak skończyć to, co zaczął. Zwilżonym betadyną tamponem zaczął nacierać lewą stronę szyi Bruce'a, przygotowując zabieg.
– Czy chciałbyś może, żebym ja to zrobił? – zapytał chirurg, odzywając się po raz pierwszy.
– Sądzę, że opanowaliśmy już sytuację – stwierdził Jerry, nadrabiając miną.
Pamela pomogła mu założyć chirurgiczne rękawice. Mieli właśnie przystąpić do układania pacjenta do zabiegu, gdy w drzwiach pojawiła się jakaś postać, odsuwając na bok stojącego w nich studenta. Uwagę Jerry'ego zwróciło zachowanie się chirurga stażysty: był tak bardzo uniżony wobec przybyłego, że brakowało tylko, by mu zasalutował. Nawet pielęgniarki wyprostowały się mimo woli, gdy do sali wkroczył Thomas Kingsley, najlepszy chirurg w szpitalu. Był ubrany jak do zabiegu – najwidoczniej przyszedł prosto z sali operacyjnej. Podszedł do łóżka i łagodnie położył dłoń na ramieniu Bruce'a, jakby w ten sposób chciał postawić diagnozę.
– Co robisz? – zapytał Jerry'ego.
– Zakładam elektrodę do komory serca – odpowiedział Jerry, nieco speszony obecnością przybyłego. Etatowi lekarze zwykle nie pojawiali się w takich sytuacjach, szczególnie w środku nocy.
– Wygląda na to, że serce całkowicie przestało pracować – stwierdził doktor Kingsley, przebiegając wzrokiem kawałek taśmy EKG. Nie zachodzi tu przypadek bloku przedsionkowo-komorowego. Rozrusznik chyba już nic nie pomoże. Tracisz po prostu czas. – Namacał puls w pachwinie Bruce'a. Spoglądając na Petera, który był już spocony od wysiłku, rzekł: – Puls jest silny. Dobrze pracowałeś, a zwracając się do Pameli, rzucił krótko: – Numer szósty, proszę.
Pamela podała mu natychmiast rękawice; założył je i poprosił o skalpel.
– Czy mógłbyś zdjąć z niego opatrunki? – zwrócił się do Petera. Od Pameli zażądał przygotowania wysterylizowanych cienkich nożyc.
Peter spojrzał na Jerry'ego, jakby oczekując od niego zgody, a następnie przerwał masaż i ściągnął plątaninę plastrów i gazy z mostka pacjenta. Kingsley podszedł do łóżka i palcem wypróbował ostrze skalpela. Nie namyślając się, zanurzył nóż w gojącej się ranie i pociągnął go z góry na dół. Słychać było jak ostrze przecina niebieskie, przezroczyste szwy nylonowe. Peter odsunął się na bok, żeby nie przeszkadzać.
– Nożyce – rzucił doktor Kingsley; wszyscy przyglądali mu się bacznie jak urzeczeni. Na ich oczach działo się coś, o czym dotąd mogli czytać, ale nigdy oglądać.
Doktor Kingsley porozcinał szwy łączące mostek. Następnie wcisnął obie ręce w otwartą ranę i siłą rozepchnął obie połowy mostka. Rozległ się ostry chrzęst. Jerry Donovan usiłował zajrzeć w głąb rany, ale doktor Kingsley zasłaniał mu widok. W każdym bądź razie nie widać było krwawienia.
Doktor Kingsley wsunął teraz rękę w głąb otwartej piersi i ujął w place koniuszek serca, po czym zaczął go rytmicznie uciskać, skinieniem głowy dając znak Rosie, kiedy powinna napełniać płuca pacjenta powietrzem. – Proszę teraz sprawdzić puls – polecił. – Peter posłusznie to wykonał. – Jest silny – oświadczył.
– Potrzebuję trochę epinefryny – powiedział Kingsley. – Sprawa nie przedstawia się dobrze. Sądzę, że pacjent już od pewnego czasu nie żyje.
Jerry Donovan zastanawiał się, czy nie powiedzieć, że odniósł takie samo wrażenie, ale się powstrzymał.
– Proszę sprowadzić aparat EEG – polecił doktor Kingsley, kontynuując masaż serca. – Zobaczymy, czy mózg jeszcze pracuje.
Trudy podeszła do telefonu.
Doktor Kingsley wstrzyknął pacjentowi epinefrynę, co jednak nie miało żadnego wpływu na wskazania aparatu EKG. – Czyj to pacjent? – zapytał.
– Doktora Ballantine'a – odpowiedziała Pamela.
Pochyliwszy się nad Bruce'em, doktor Kingsley zajrzał w głąb otwartej rany. Jerry domyślił się, że dokonuje w tej chwili fachowej oceny pracy chirurga. Było powszechnie wiadome, że gdyby za poziom techniki chirurgicznej wystawiano oceny, to stosunek ocen przyznanych Kingsley'owi i Ballantine'owi wynosiłby w przybliżeniu 10:3, mimo że ten ostatni był szefem oddziału kardiochirurgii.
Nagle Kingsley uniósł głowę i spojrzał na studenta medycyny tak, jakby zobaczył go po raz pierwszy. – Na jakiej podstawie mógłbyś stwierdzić, że to nie jest przypadek bloku przedsionkowo-komorowego, doktorze?
Z twarzy studenta odpłynęła cała krew. – Nie wiem – wydusił wreszcie z trudem.
– Na swój sposób odważna odpowiedź – roześmiał się Kingsley. – Chciałbym mieć taką odwagę przyznać się, że czegoś nie wiem, gdybym był studentem medycyny. – Zwracając się do Jerry'ego, zapytał: – Jak zachowują się źrenice naszego pacjenta?
Jerry uniósł powieki Bruce'a: – Są nieruchome – odparł.
– Proszę przynieść jeszcze jedną ampułkę dwuwęglanu – polecił Kingsley. – Zakładam, że zaaplikowałeś mu wapno?
Jerry skinął głową.
Przez kilka następnych minut, wśród panującej ciszy, Kingsley masował serce pacjenta, dopóki nie pojawił się technik z nienajnowszej generacji encefalografem.
– Chcę tylko wiedzieć, czy w mózgu pacjenta zachodzą jeszcze jakiekolwiek procesy bioelektryczne – Kingsley rzucił mimochodem.
Technik umocował przy czaszce elektrody i włączył aparat. Wykres fal mózgowych był równie płaski jak EKG.
– Niestety, nic już nie poradzimy – stwierdził Kingsley i wyjął dłoń z wnętrza piersi Bruce'a. Ściągnął rękawiczki. – Trzeba wezwać doktora Ballantine'a. Dziękuję wam za pomoc. – Zdecydowanym krokiem wyszedł z sali.
– Nigdy dotąd nie widziałem czegoś podobnego – zauważył Peter, patrząc na otwartą nożem chirurga pierś Bruce'a.
– Ja też – przytaknął Jerry. – Przyglądałem się temu z zapartym tchem. – Obaj podeszli do łóżka i zajrzeli w głąb rany.
Jerry najpierw odkaszlnął, a następnie powiedział w zamyśleniu:
– Nie wiem, co bardziej jest potrzebne, by tak odważnie krajać człowieka: fachowość, czy też wielka pewność siebie.