Dzień Śmierci
O dziewiątej trzydzieści włączyłam telewizor i obejrzałam mecz hokeja. Był koniec drugiej części i Habs przegrywali cztery do zera z St. Louis. Don Cherry grzmiał na temat braku kompetencji kanadyjskiego związku hokejowego, a jego okrągła twarz czerwieniała nad wysokim kołnierzykiem koszuli. Wyglądał bardziej jak tenor niż jak komentator sportowy. Patrzyłam i myślałam, że miliony słuchają go co tydzień. Kwadrans po dziesiątej wyłączyłam telewizor i poszłam spać.
Wstałam wcześnie i pojechałam do laboratorium. Dla większości badaczy medycznych poniedziałek jest pełen pracy. Przypadkowe akty okrucieństwa, bezsensowna brawura, poczucie odrazy względem siebie typowe dla samotnych i niepohamowany czas wolny sprawiają, że w weekendy wzrasta ilość przypadków śmiertelnych. Przywożone zwłoki czekają w kostnicy do poniedziałkowych autopsji.
Ten poniedziałek nie należał do wyjątkowych. Wzięłam kawę i poszłam na spotkanie w biurze LaManche'a. Natalie Ayers przebywała w Val-d'Or w związku z procesem w sprawie morderstwa, ale reszta patologów przybyła na spotkanie. Jean Pelletier właśnie zakończył zeznania w Kuujjuaq, w północnej części Quebecu. Pokazywał Emiły Santangelo i Michaelowi Morinowi zdjęcia. Pochyliłam się nad nimi.
Kuujjuaq wyglądało, jakby je wybudowano poprzedniej nocy.
– Co to jest? – zapytałam wskazując budynek z prefabrykatów na zewnątrz wyłożony plastykiem.
– Centrum sportów wodnych. – Pelletier wskazał czerwony sześciokątny znak, nad nim nieznane postacie, pod nim białe litery układające się w wyraz Arret. – Wszystkie napisy są w języku francuskim i Inuktitut. – Jego akcent był tak silny, że z trudem rozpoznawałam francuski. Nawet nasza długoletnia znajomość mi tego nie ułatwiła. Wskazał kolejny budynek. – To jest sąd.
Wyglądał jak tamten basen, ale bez zewnętrznego plastyku. Poza miastem rozciągała się szara i ponura tundra, jak równina Serengeti w Tanzanii, skały i mech. Przy drodze leżał bielejący szkielet karibu.
– Czy to się często zdarza? – zapytała Emily patrząc na karibu.
– Tylko wtedy, kiedy tam padną.
– Dziś mamy osiem sekcji – oznajmił LaManche, rozdając harmonogram.
Omówił wszystkie przypadki. Dziewiętnastolatek został potrącony przez pociąg, jego tułów został przepołowiony. Stało się to na zagrodzonym torowisku, które często odwiedzali nastolatkowie.
Pług śnieżny znalazł dwa ciała na Lac Megantic. Podejrzenie upojenia alkoholowego.
Ciało noworodka w stanie rozkładu zostało znalezione w łóżeczku. Matka, która spokojnie oglądała teleturniej w telewizji, kiedy przyjechały władze, twierdziła, że dziesięć dni wcześniej Bóg kazał jej przestać karmić dziecko.
W campusie McGill, za pojemnikiem na śmieci znaleziono ciało niezidentyfikowanego białego mężczyzny.
Trzy ciała znaleziono w spalonym domu w St-Jovite.
Pelletier dostał noworodka. Od razu zaznaczył, że może poprosić o poradę antropologiczną. Tożsamość dziecka była znana, ale ustalenie powodu i czasu zgonu mogło okazać się trudne.
Santangelo miała się zająć ciałami z Lać Megantic, Morin sprawami ofiary pociągu i ciała z campusu. Ofiary z sypialni w St-Jovite mogły zostać poddane normalnej autopsji. Miał je wykonać LaManche.
Ja miałam się zająć kośćmi z piwnicy.
Po spotkaniu poszłam do swojego biura i otworzyłam dossier przenosząc informacje z porannego wykazu na formularz sprawy antropologicznej. Imię: inconnu. Nieznane. Data urodzenia: pusto. Numer sprawy Laboratorium Medycyny Sądowej, czyli LMS: 31013. Numer w kostnicy: 375. Policyjny numer sprawy: 89041. Patolog: Pierre LaManche. Koroner: Jean-Claude Hubert. Oficerowie śledczy: Andrew Ryan i Jean Bertrand, Escouade de Crimes Con-tre la Personne, Wydział Policji w Quebecu.
Dopisałam datę i wsunęłam formularz do teczki. Każdy z nas używa innego koloru. Różowy to odontolog Marc Bergeron. Zielony to Martin Levesque, radiolog. LaManche używa czerwonego. Teczka jasnozielona to antropologia.
Wpisałam się do komputera i windą zjechałam do piwnicy. Tam poprosiłam technika, by LMS 31013 przeniósł do pokoju numer trzy i poszłam przebrać się w strój chirurga.
Cztery gabinety Laboratorium Medycyny Sądowej, w których wykonuje się autopsje, znajdują się tuż przy kostnicy. LMS kontroluje gabinety, Biuro Koronera kostnicę. Gabinet numer dwa jest duży i stoją tam trzy stoły. W pozostałych jest po jednym. W numerze czwartym zainstalowano specjalną wentylację. Często tam pracuję, bo wiele z przypadków, którymi się zajmuję, nie należy do najświeższych. Dzisiaj w gabinecie numer dwa Pelletier pracuje nad noworodkiem. Zwęglone ciała nie posiadają wstrętnego zapachu.
W trójce już czekały na mnie czarna torba i cztery plastykowe pojemniki leżące na noszach na kółkach. Zdjęłam pokrywkę z pojemnika, wyjęłam kawałek bawełnianej wyściółki i sprawdziłam stan fragmentów czaszki. Zniosły podróż bez uszczerbku.
Wypełniłam kartę identyfikacyjną sprawy, otworzyłam torbę i wyciągnęłam materiał, w który owinięte były kości i gruz. Zrobiłam kilka zdjęć polaroidem i wszystko poszło do pracowni rentgena. Chciałam na samym początku zidentyfikować zęby i kawałki metalu, jeżeli jakiekolwiek były.
Czekając myślałam o Elisabeth Nicolet. Jej trumna zamknięta była w lodówce trzy metry ode mnie. Korciło mnie, by zajrzeć do środka. Tego ranka wśród wiadomości była jedna od siostry Julienne. Zakonnice też czekały niecierpliwie.
Po półgodzinie Lisa przyprowadziła nosze na kółkach z rentgena i wręczyła mi kopertę z kliszami. Założyłam kilka na ekran, najpierw zdjęcia szczątków, które leżały na skraju.
– Dobre są? – zapytała Lisa. – Nie byłam pewna, jak je ustawić, więc zrobiłam kilka ujęć.
– Są dobre.
Patrzyłyśmy na bezkształtną masę otoczoną dwoma cienkimi białymi liniami: zawartość torby i metalowy zamek. Zawartość mieszała się z gruzem, tu i tam, na neutralnym tle jaśniały kawałki kości.
– Co to jest? – Lisa wskazała biały przedmiot.
– Wygląda jak gwóźdź.
Założyłam następną partię zdjęć. Ziemia, kamyki, kawałki drewna, paznokcie. Widać było kości nogi i biodra ze zwęglonym ciałem. Miednica wyglądała na nietkniętą.
– To wygląda na kawałki metalu w kości udowej – wskazałam kilka białych plamek. – Musimy być ostrożne. Później zrobimy jeszcze kilka zdjęć.
Na następnych kliszach widać było kości żebrowe w kawałkach, tak, jak je pamiętałam. Kości ramieniowe były w lepszym stanie, chociaż popękane i wymieszane. Kilka kręgów dałoby się uratować. Na prawo od klatki piersiowej widać było kolejny kawałek metalu. To nie wyglądało na gwóźdź.
– Na to też trzeba będzie uważać.
Lisa kiwnęła głową.
Następnie zajęłyśmy się plastykowymi pojemnikami. Nic niezwykłego. Dolna szczęka była w całości, wąskie korzenie zębów solidnie trzymały się kości. Nawet korony były w całości. W dwóch zębach trzonowych jaśniały plamki. Bergeron będzie ucieszony. Gdyby były testy dentystyczne, plomby przydadzą się w ustalaniu tożsamości.
Wtedy zauważyłam kość czołową. Pokrywały ją drobne białe plamki, jakby ktoś posypał ją solą.
– Tej części też zrób mi jeszcze jedno zdjęcie – rzekłam cicho, przypatrując się nieprzezroczystym fragmentom tuż przy lewym oczodole.
Lisa spojrzała na mnie dziwnie.
– Dobrze. Wyjmijmy go – zdecydowałam.
– Albo ją.
– Albo ją.
Moja asystentka rozłożyła prześcieradło na stole i na zlewie umieściła siatkę. Z jednej z szuflad w kontuarze ze stali nierdzewnej wyjęłam papierowy fartuch, założyłam go przez głowę i zawiązałam wokół pasa. Na twarz założyłam maskę, na ręce naciągnęłam chirurgiczne rękawiczki i odsunęłam zamek torby.
Zaczynając od stóp, wyjęłam największe i najłatwiejsze do zidentyfikowania przedmioty i kawałki kości. Potem wróciłam do tego samego miejsca i zaczęłam przesiewać resztę, by zlokalizować mniejsze rzeczy czy fragmenty kości, które mogłam wcześniej pominąć. Każdą garść Lisa umieszczała pod bieżącą wodą i wymyte przedmioty kładła na kontuarze, ja natomiast układałam fragmenty szkieletu na materiale.