Zapach Śmierci
Zadzwonił telefon. Jego głośny sygnał przywołał mnie do rzeczywistości z tego prywatnego świata, w którym się znajdowałam. Tak mnie wystraszył, że aż podskoczyłam i potrąciłam łokciem stojak z długopisami i pisakami, które rozsypały się po biurku.
– Doktor Bren…
– Tempe. Och, dzięki Bogu! Dzwoniłam do ciebie do domu, ale cię nie zastałam. Oczywiście. – Zaśmiała się nerwowo. – Pomyślałam, że i tak spróbuję pod tym numerem, chociaż nie wierzyłam, że cię tu znajdę.
Poznawałam jej głos, ale było w nim coś takiego, czego nigdy wcześniej w nim nie słyszałam. Brzmiał jakoś zbyt wysoko i miał dziwną intonację. Mówiła szybko i jakby była zdyszana. Mięśnie brzucha ściągnęły mi się już po raz kolejny tego dnia.
– Gabby, nie odzywałaś się przez trzy tygodnie. Dlaczego nie…?
– Nie mogłam. Byłam czymś… zajęta. Tempe, potrzebuję pomocy. Dobiegł mnie chrobot i drapanie, kiedy przekładała słuchawkę z jednej ręki do drugiej. W tle słyszałam szum miasta – stłumione głosy i metaliczne dźwięki. Oczyma wyobraźni widziałam, jak stoi wystraszona w budce telefonicznej i rozgląda się wokół niespokojnie.
– Gdzie jesteś? – Wybrałam jeden z długopisów leżących na biurku zaczęłam nim obracać.
– Jestem w restauracji. La Belle Province. To na rogu Ste. Catherine i St. Laurent. Przyjedź po mnie. Temp. Nie mogę wyjść na dwór.
Grzechot stal się bardziej wyraźny. Robiła się coraz bardziej nerwowa.
– Gabby, miałam tutaj dzisiaj bardzo ciężki dzień. Jesteś blisko swojego mieszkania. Nie mogłabyś…
– On mnie zabije! Już nie mogę nad tym zapanować. Myślałam, że będę mogła, ale nie mogę. Nie mogę już go dłużej osłaniać. Muszę chronić siebie. On nie ma racji. Jest niebezpieczny. On jest… completement fou!
Mówiła coraz bardziej piskliwym głosem, świadczącym o rosnącej w niej histerii. Nagle urwała i po chwili przeszła na francuski. Przestałam obracać w ręku długopis i spojrzałam na zegarek – 9:15. Cholera.
– No, dobra. Będę za kwadrans. Wypatruj mnie. Przejadę przez Ste. Catherine.
Serce biło mi bardzo szybko, a ręce mi się trzęsły. Zamknęłam gabinet na klucz i praktycznie pobiegłam do samochodu, na nogach jak z waty. Czułam się tak, jakbym wypiła osiem filiżanek kawy.
7
W czasie jazdy moje uczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie. Słońce już zaszło, ale miasto było jasno oświetlone. Okna mieszkań we wschodniej części miasta, otaczającej budynek SQ migotały w oddali, a gdzieniegdzie letnią noc rozświetlała też rozedrgana, niebieska poświata telewizorów. Ludzie siedzieli na balkonach i werandach, gromadzili się na krzesłach, żeby obejrzeć końcowe akty letniego wieczoru. Rozmawiali popijając zimne napoje, ciesząc się, że parny, upalny dzień zastąpił ożywczy, wieczorny chłód.
Patrzyłam na nich z zawiścią, bo chciałam po prostu pojechać do domu, zjeść z Birdie kanapkę z tuńczykiem i pójść spać. Chciałam, żeby Gabby dobrze się czuła, ale chciałam też, by pojechała taksówką do domu. Z przerażeniem myślałam o zajmowaniu się rozhisteryzowaną Gabby. Ulżyło mi, kiedy zadzwoniła. Bałam się o nią. Jednak byłam też poirytowana, że muszę jechać do Main. Nagromadzenie sprzecznych emocji nie działało korzystnie.
Pojechałam do St. Laurent przez Rene Levesque i skręciłam w prawo, zostawiając za plecami Chinatown. Powoli w dzielnicy ruch zaczynał wygasać, ostatni sprzedawcy pakowali skrzynki i wciągali reklamy do środka.
Main było przede mną, ciągnęło się na północ od Chinatown, wzdłuż Boulevard St. Laurent. Main jest gęsto zabudowaną dzielnicą sklepików, barów i tanich kafejek, a St. Laurent jest jej główną handlową arterią. Od niej odchodzi mnóstwo wąskich, spokojnych uliczek ciasnych i tanich mieszkań.
Chociaż czuć tu francuską atmosferę, Main zawsze było wielokulturową mozaiką, przestrzenią, gdzie języki i różne grupy etniczne koegzystują ze sobą, ale się nie mieszają, jak poszczególne zapachy, które dobywają się z niezliczonych sklepów i piekarni. Włosi, Portugalczycy, Grecy, Polacy i Chińczycy gnieżdżą się w swoich enklawach wzdłuż St. Laurent, która od portu wspina się ku górze.
Kiedyś Main było miejscem, gdzie masowo przybywali imigranci, skuszeni tanimi domami i poprawiającą samopoczucie bliskością rodaków. Osiedlali się tutaj, żeby stać się Kanadyjczykami. Każda grupa nowo przybyłych najpierw trzymała się razem, żeby się nie zagubić w nowej rzeczywistości i potrafić stawić czoła obcej kulturze. Niektórzy nauczyli się francuskiego i angielskiego i dobrze im się powodziło, a inni zostali dlatego, że czuli się bezpiecznie na znajomym gruncie albo już nie starczało im sił, żeby jeszcze raz próbować szczęścia gdzieś indziej. Dzisiaj do tego zbiorowiska tradycjonalistów i nieudaczników dołączyli jeszcze różnego rodzaju wykolejeńcy, cwaniacy, bezradni, których odrzuciło społeczeństwo, i ci, którzy na nich żerują. Ludzie spoza dzielnicy przyjeżdżają do Main w poszukiwaniu wielu rzeczy: okazji do nader korzystnych zakupów, tanich kolacji, narkotyków, alkoholu i seksu. Przyjeżdżają tutaj, żeby kupować, gapić się, śmiać, ale nie osiedlają się tutaj.
Ulica Ste. Catherine jest południową granicą Main. Tutaj właśnie skręciłam w prawo i zaparkowałam przy krawężniku tuż obok miejsca, gdzie siedziałyśmy z Gabby prawie trzy tygodnie wcześniej. Nie było jeszcze tak późno, jak ostatnio, kiedy tu przyjechałyśmy, i prostytutki dopiero zaczynały zajmować swoje terytoria. Gangów motocyklowych też jeszcze nie było.
Gabby musiała obserwować ulicę, bo kiedy spojrzałam w lusterko, była już w połowie ulicy. Biegła przyciskając swoją torebkę do piersi. Chociaż nie była tak przerażona, żeby biec w panice, od razu było widać, że się boi. Biegła tak, jak biegają dorośli, którzy już dawno zapomnieli, z jaką lekkością biegali będąc dziećmi – jej długie nogi lekko uginały się w kolanach, głowę miała spuszczoną, a torebka kołysała się w rytm jej nieporadnych kroków, jakby była na szczudłach.
Obeszła samochód, wsiadła i długą chwilę siedziała z zamkniętymi oczyma, a jej klatka piersiowa unosiła się rytmicznie. Widać było, że za wszelką cenę stara się uspokoić i zaciska kurczowo ręce, żeby się nie trzęsły. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie i przestraszyłam się. Gabby zawsze miała skłonności do dramatyzowania, kiedy przechodziła swoje rozliczne kryzysy, zarówno prawdziwe, jak i wyimaginowane, ale wcześniej nigdy nic nie doprowadziło ją do takiego stanu,
Przez jakiś czas nic nie mówiłam. Chociaż wieczór był ciepły, poczułam chłód, a mój oddech stał się płytki i nieregularny. Na ulicy ryczały klaksony, i a jakaś prostytutka starała się zainteresować sobą kierowcę mijającego ją samochodu. W wieczornym powietrzu jej głos to wznosił się, to opadał przywodząc na myśl pętle i spirale zataczane przez spadający samolot-zabawkę.
– Jedźmy.
Powiedziała to tak, cicho, że ledwo ją usłyszałam. Deja vu.
– Zechcesz mi powiedzieć, co się dzieje? – spytałam.
Podniosła rękę, jakby w geście obrony przed reprymendą. Trzęsła się, więc z powrotem położyła ją na piersiach. Czułam strach. Jej ciało było ciepłe, pachniało drzewem sandałowym i potem.
– Powiem ci. Powiem. Daj mi tylko chwilkę wytchnąć.
– Nie przeginaj, Gabby – odezwałam się ostrzejszym tonem, niż zamierzałam.
– Przepraszam, ale pojedźmy już stąd, do cholery – rzekła, spuszczając głowę i ukrywając ją w dłoniach.
No dobra, będzie tak, jak ona chce. Musi się uspokoić i powiedzieć mi, jak już będzie gotowa. Ale wtedy mi powie.
– Do domu? – spytałam.
Pokiwała głową, cały czas zasłaniając twarz rękoma. Włączyłam silnik i ruszyłam w stronę Carre St. Louis. Kiedy dojechałam pod jej dom, nic jeszcze z siebie nie wydusiła. Chociaż oddech jej się uspokoił, ręce ciągle drżały. Cały czas je nerwowo splatała i rozplatała w jakimś dziwnym tańcu paniki, reżyserowanym przez przerażenie przedstawieniu.