Zabawa w Boga
Rozdział III
Cassi zawsze z lękiem zanurzała pasek testowy w swoim moczu. Nie dlatego, żeby te trochę cukru stanowiło jakiś wielki problem, zwłaszcza że zdarzało się tylko od czasu do czasu. Było to raczej sprawą emocji: jeśli był cukier, należało uważać na siebie; miało to znaczenie bardziej psychologiczne niż praktyczne.
Światło w szpitalnej toalecie było słabe, dlatego Cassi uchyliła nieco drzwi, żeby lepiej przyjrzeć się paskowi. Nie zmienił barwy. Po nieprzespanej nocy i owocowym jogurcie zamiast obiadu nie była zaskoczona stwierdzając niewielką obecność cukru. Była zadowolona, że ilość insuliny, którą sobie aplikowała, i dieta pozostawały w przybliżonej równowadze. Chociaż internista, doktor Malcolm Mcinery, wspominał coś o możliwości przejścia na stały doustny sposób przyjmowania insuliny, Cassi nie chciała o tym słyszeć. Nie miała ochoty zmieniać metody kuracji, która zdawała egzamin. Przyzwyczaiła się już do robienia sobie dwa razy dziennie zastrzyków: jednego przed śniadaniem, drugiego przed kolacją. Nie sprawiało jej to najmniejszego kłopotu.
Przymknęła prawe oko i przyjrzała się paskowi dokładnie. Odnosiła wrażenie, jakby patrzyła przez grube, przyćmione szkło. Kłopoty z okiem martwiły ją szczególnie, gdyż ślepoty obawiała się bardziej niż śmierci. O śmierci mogła zapomnieć, natomiast o możliwości utraty wzroku nie, gdyż pogarszający się stan lewego oka ciągle jej o tym przypominał. Wszystko stało się tak nagle. Pewnego dnia stwierdzono, że pękło jej naczyńko krwionośne i krew dostała się do ciała szklistego.
Myjąc ręce Cassi przyglądała się sobie uważnie w lustrze. Żarówka rzucała łagodne światło na twarz, przydając żywych kolorów jej cerze. Spojrzała na swój nos: był trochę za mały. Natomiast zewnętrzne kąciki oczu były nadto uniesione do góry, tak jakby zostały odciągnięte przez zaczesane do tyłu włosy. Cassi próbowała ocenić obiektywnie swoją urodę: czy rzeczywiście była taka atrakcyjna, jak to jej często mówiono? Nigdy nie uważała się za piękną. Sądziła, że choroba została wypisana wielkimi literami na jej twarzy i że każdy o niej wie i się nad nią lituje.
Nie zawsze tak było. Na studiach Cassi usiłowała zminimalizować rolę choroby w swoim życiu i nawet jej się to udawało. Choć nigdy nie zapominała o przyjmowaniu lekarstw i diecie, obie te sprawy traktowała jak inne codzienne obowiązki.
Inne podejście do jej choroby mieli zatroskani rodzice, zwłaszcza matka. Oboje uważali, że Cassi musi przestrzegać surowej dyscypliny w sposobie odżywiania i trybie życia.
Konflikt wybuchł przy okazji studenckiego balu.
Owego dnia Cassi wróciła z uczelni rozentuzjazmowana i podniecona. Bal miał się odbyć w najlepszym lokalu klubowym, a po nim uczestnicy mieli zjeść wspólne śniadanie na uczelni. Po śniadaniu cała grupa planowała wyjazd na resztę weekendu na wybrzeże do New Jersey.
Ku swojemu zaskoczeniu Cassi została zaproszona na bal przez Tima Bartholomew, jednego z najbardziej lubianych na uczelni studentów. Choć Tim wielokrotnie rozmawiał z Cassi – oboje spotykali się na wykładach fizyki – nigdy dotąd nigdzie jej nie zapraszał. Perspektywa pójścia na bal z bardzo atrakcyjnym chłopcem wywarła na Cassi ogromne wrażenie.
Szczęśliwa, najpierw podzieliła się dobrą wiadomością ze swoim ojcem. Ojciec, profesor geologii w Columbia University, człowiek raczej oschły, przyjął wiadomość bez entuzjazmu, choć widząc radość Cassi był raczej zadowolony. Matka za to zareagowała rygorystycznie. Wychodząc z kuchni oświadczyła, że Cassi może pójść na bał, ale na śniadanie powinna wrócić do domu.
– Na takich imprezach nie przygotowują potraw specjalnie dla cukrzyków – stwierdziła – a co się tyczy wyjazdu na wybrzeże, to sprawa jest wykluczona.
Nie spodziewając się takiej reakcji, Cassi nie wiedziała jak się zachować. Zaczęła gorzko płakać i tłumaczyć, że przecież zawsze pamięta o przyjęciu lekarstw, o diecie i że wobec tego matka nie powinna jej zabraniać udziału w całej imprezie.
Pani Cassidy była jednak nieugięta: oświadczyła, że ma na względzie wyłącznie jej dobro i Cassi wreszcie powinna sobie uświadomić oczywisty fakt, że nie jest zupełnie normalnym człowiekiem.
Cassi zaczęła krzyczeć, że czuje się najzupełniej normalna i że ma takie samo prawo do życia jak inne dziewczęta.
Matka objęła ją ramieniem i zaczęła tłumaczyć, że jest chora na nieuleczalną chorobę i im prędzej się z tym pogodzi, tym lepiej dla niej.
Cassandra uciekła do swojego pokoju zamykając za sobą drzwi i do końca dnia z nikim nie chciała rozmawiać. Następnego ranka oświadczyła matce, że zadzwoniła do Tima i powiedziała mu, że nie może pójść na bal, gdyż jest chora. Tim był mocno zawiedziony, ponieważ nie miał pojęcia o chorobie Cassi.
Przeglądając się w szpitalnym lustrze, Cassi wróciła myślami do rzeczywistości. Zastanawiała się, w jakim stopniu udało jej się poznać swoją chorobę. O, teraz wiedziała o niej bardzo wiele i w każdej chwili mogła cytować odpowiednie dane i liczby. Ale czy ta wiedza warta była jej poświęceń? Na to pytanie nie znalazła odpowiedzi. Spojrzała na znajdujące się w nieładzie włosy.
Wyjąwszy z nich wszystkie spinki i grzebienie, potrząsnęła energicznie głową. Bujne, piękne loki opadły na ramiona, otaczając twarz wspaniałą koroną. Sprawnym ruchem ręki odrzuciła je do tyłu. Gdy po chwili wyszła z łazienki, czuła się odświeżona i odprężona.
Drobiazgi, które wczoraj wieczorem przyniosła do szpitala łatwo zmieściły się w brezentowej torbie na ramię, mimo iż wcześniej włożyła do niej gruby plik odbitek artykułów prasowych na tematy medyczne. Chodziła z tą torbą już od czasów studenckich i mimo że była ona już trochę przybrudzona i mocno wytarta, nigdy się z nią nie rozstawała. Po obu jej stronach były przyklejone duże czerwone serca. Z okazji zakończenia studiów otrzymała w prezencie nową skórzaną torbę, ale wolała starą – teczka wydawała jej się zbyt pretensjonalna. Ponadto torba była bardziej pojemna.
Spojrzała na zegarek. Była piąta trzydzieści, o tej porze zwykle opuszczała szpital. W tym czasie Thomas przyjmował ostatnich pacjentów w swoim gabinecie.
Zarzucając torbę na ramię Cassi pomyślała, że zaletą pracy na oddziale psychiatrii jest fakt, iż wszystko tu dzieje się zgodnie z planem w określonym czasie. Na internie i na patologii kończyła zwykle pracę o szóstej trzydzieści lub siódmej, czasem nawet znacznie później. Na psychiatrii zawsze mogła liczyć na to, że będzie wolna po codziennej naradzie, między czwartą a piątą, chyba że właśnie wypadał jej dyżur.
Gdy znalazła się na korytarzu, zaskoczyło ją, że był zupełnie pusty. Szybko jednak uprzytomniła sobie, że pacjenci właśnie jedzą obiad; gdy mijała salę klubową, spostrzegła wielu chorych spożywających posiłek przed telewizorami. Cassi zajrzała do swojej szafki i zabrała z niej karty choroby. Miała tylko czterech pacjentów, łącznie z pułkownikiem Bentworthem. Było więc dość czasu na dokładne przestudiowanie ich kart.
Z brezentową torbą na ramieniu i kartami choroby w ręku Cassi skierowała się do pokoju pielęgniarek. Znalazła tu Joela Hartmana, który tej nocy miał dyżur, a teraz gawędził z dwiema pielęgniarkami. Cassi położyła na właściwym miejscu karty i pożegnała się. Joel życzył miłego wypoczynku, żartując, że do poniedziałku zdąży wyleczyć jej pacjentów i że da sobie radę nawet z pułkownikiem Bentworthem, któremu przyda się męska ręka.
Schodząc po schodach na pierwsze piętro, Cassi poczuła się odprężona. Pierwszy tydzień na psychiatrii był dla niej ciężki – nie życzyłaby sobie, żeby się powtórzył.
Wewnętrznym przejściem udała się do głównego budynku. Gabinet Thomasa znajdował się na trzecim piętrze. Zatrzymała się przed lśniącymi dębowymi drzwiami, na których widniał napis z mosiężnych liter: "Thomas Kingsley, dr med., chirurgia serca i narządów wewnętrznych". Cassi poczuła mimowolny przypływ dumy.
Poczekalnia była gustownie umeblowana w stylu Chippendale. Podłogę pokrywał duży dywan, a na niebieskich ścianach wisiały oryginalne obrazy. Przy drzwiach prowadzących do gabinetu Thomasa stało mahoniowe biurko Doris Stratford – pielęgniarki-recepcjonistki. Gdy Cassi weszła do środka, Doris uniosła oczy znad maszyny do pisania, po czym wróciła do swojego zajęcia.
Cassi podeszła do biurka.
– Jak się miewa Thomas?
– Doskonale – odparła Doris nie podnosząc oczu.
Doris nigdy nie patrzyła Cassandrze prosto w oczy. Cassi przyzwyczaiła się do tego, że widocznie jej choroba krępowała niektórych ludzi. Doris prawdopodobnie była jedną z nich.
– Czy nie zechciałaby pani powiadomić go o moim przyjściu? – zapytała Cassi.
Na krótki moment udało jej się schwytać przelotne spojrzenie piwnych oczu Doris. Można było wyczytać z nich rozdrażnienie. Nie tak duże, by mieć o to pretensję, ale wystarczające, by zrozumieć, że Doris nie lubi, kiedy się jej przeszkadza w pracy. Nie odpowiedziała na pytanie Cassi, ale nacisnęła na guzik interkomu i zakomunikowała o przyjściu doktor Cassidy, po czym wróciła do pisania na maszynie.
Cassi nie mogła sobie pozwolić, żeby Doris ją zirytowała. Usiadła więc na różowej kanapie i wyjąwszy z torby artykuły o ludziach z pogranicza, zajęła się lekturą. Co chwila jednak spoglądała sponad kartek na Doris.
Zastanawiała się, dlaczego Thomas trzyma ją u siebie. Zakładając, że była nawet kompetentna, to jednak skłonność do irytacji i ujawniania humorów raczej nie kwalifikowała jej do pracy w gabinecie lekarza. Miała dobrą prezencję, choć nie była specjalnie atrakcyjna. Miała kwadratową twarz, grube rysy oraz mysiego koloru włosy uczesane w kok. Trzeba przyznać, że miała dobrą figurę.
Poczyniwszy te spostrzeżenia, Cassi wróciła do lektury.
Oddzielony biurkiem od pacjenta, pięćdziesięciodwuletniego prawnika Herberta Lowella, Thomas przyglądał mu się z uwagą. Gabinet, w którym się znajdowali, był urządzony podobnie jak poczekalnia, z tą jednak różnicą, że ściany pomalowano tu na zielono, a meble były autentycznymi chippendalami; samo biurko warte było małą fortunę.
Thomas badał już kilkakrotnie Lowella przy różnych okazjach i zapoznał się dokładnie z arteriogramami, wykonanymi przez kardiologa, doktora Whitinga. Dla Thomasa sytuacja była jasna. Lowell przeszedł w przeszłości łagodny atak serca, cierpiał na chorobę niedokrwienną serca i ma potwierdzone radiologicznie upośledzenie krążenia tętniczego. Thomas powiedział mu o konieczności operacji i obecnie chciał z nim ustalić jej termin.