Martyna
Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na nią.
Andrzej, chodź tutaj na chwilę! – krzyknęła.
Chcesz wina? – wstała z krzesła i podała mu kieliszek. – Powiesz coś i o nim?
Stał oparty o framugę drzwi, zawstydzony jak mały chłopiec, którego przyłapano na podsłuchiwaniu dorosłych.
Dwanaście lat był mnichem katolickim. Napisał rozprawę o duszy. O tym, że przywiązuje się do ludzi i wydarzeń, że jest jak winogrono zamieniające się w wino, że listonosz jest, jak Hermes, jej posłańcem, a Merkury, opiekun korespondencji, dba, aby słowa docierały do jej najgłębszych zakamarków. I że na duszę nie można patrzeć z punktu widzenia inżyniera.
W tym momencie cofnął się do pokoju z komputerem. Po chwili wrócił i podając jej kilka kartek papieru, powiedział:
Zassałem z sieci. Może się wam przydać…
I wtedy właśnie poczuła ten podziw, z którego powodu pozwoliłaby sobie dzisiaj zdjąć stanik – pod warunkiem, że zaraz za drzwiami zapomniałby o tym.
On jednak nie zapomniałby o tym. Dlatego przez dwa lata byt w pobliżu, ale nigdy blisko. Magda nie mogła tego pojąć. „Słuchaj – mówiła – ten facet ma wszystkie współczynniki. Zjedz z nim spaghetti, umyj rano z nim zęby przy jednej umywalce i przekonasz się, że to ten. On dotyka twojego komputera, jak gdyby dotykał twoich piersi. Sama widziałam. On cię ubóstwia, chociaż jesteście z jednej wioski”. A gdy wpadła w ten swój lubieżny nastrój po winie, potrafiła wstać z łóżka, przyjść do jej pokoju i powiedzieć: „Głupia jesteś jak sanki i na dodatek zdejmujesz z rynku naprawdę dobry towar”.
Ale Magda taka była. Jak mówił Andrzej: „wrażliwość z odkrytym brzuchem zaraz za Firewallem”. Niedostępna i niebezpieczna. Potrafiła na tydzień wyjechać z jakimś facetem w góry i słać jej SMS – y, takie jak ten: „Słuchaj, on ma algorytm w mózgu, Leśmiana w duszy i Cohe – na w sercu. I prześlicznego penisa”. Potem wracała i stwierdzała po mniej niż miesiącu, że „odciął jej skrzydła, uśpił motyle i potłukł duszę”; płakała, nie odbierała telefonów. Potem się nagie podnosiła i, jak to sama określała, zaczynała znowu „łapać karpia, czyli carpe dżem”. Bywała jej absolutnym przeciwieństwem. Tylko raz potłukła swoją duszę; motyle miała do dzisiaj.
Miał trzydzieści dziewięć lat, gdy go poznała. Wie to dokładnie, bo sama wpisywała dane z karty jego zameldowania. Miał trzydziestoletnią żonę i pięcioletnią córkę Monikę. Ich karty zameldowania także wprowadzała do komputera. Przyjechał jako wykładowca z Gdańska na Letnią Szkołę Języka do Torunia. Ona także tam była. Ich koło naukowe było współorganizatorem. Poza tym, że płacili nieźle, można było jeszcze posłuchać najlepszych językoznawców z Polski. Mieszkała w akademiku na terenie miasteczka, przy rektoracie.
Gdyby miała wierzyć w zbiegi okoliczności, to tam, w Toruniu, uwierzyłaby bez wahania. On to do dzisiaj tłumaczy inaczej, ale dla niej to były przypadki. Meldując się, przez nieuwagę zostawił okulary. Szukała go, ale zniknął w tłumie gości. Wywiesiła kartkę na tablicy ogłoszeń, a gdy nie zgłosił się do czasu zamknięcia recepcji, wzięła okulary do akademika. Krótko przed północą ktoś zapukał do drzwi. Nie było jej w pokoju. Brała akurat prysznic w łazience. Gdy wróciła, okryta krótkim ręcznikiem, z mokrymi włosami, siedział w fotelu. Zamarła na chwilę.
Strasznie panią przepraszam – zerwał się z fotela. – Nie mogę czytać, a mam jutro wykład. Powiedziano mi, że pani ma moje okulary. Bardzo przepraszam, nie powinienem wchodzić. Sądziłem, że wyszła pani na chwilę…
Stała półnaga, oparta o drzwi. Schylił głowę, starając się nie patrzeć.
I tak nie widzę pani bez okularów… Proszę mi wybaczyć.
Był taki bezradny. Rozczulający nawet. Nie czulą wstydu. Zresztą do dzisiaj nie czuje przy nim.
Proszę zaczekać. Zaraz je panu dam. Roześmiał się. Tak serdecznie, jak tylko on potrafi.
No tak… Abym lepiej widział.
Schyliła się do torby stojącej pod lawą, przy której przed chwilą siedział. Ręcznik opadł na podłogę. Zupełnie naga schyliła się, aby wyjąć jego okulary z torby On też się schylił. Podniósł ręcznik z podłogi. I wcale jej nim nie okrył. Narzucił go sobie na głowę. Stała zupełnie naga i śmiała się głośno, porażona komicznością tego widoku.
Sięgnęła po jego dłoń i wcisnęła mu te okulary. Wyszedł po omacku, z ręcznikiem na głowie. Gdy znalazł się za drzwiami, zapukał i oddał jej ręcznik.
Od tego wieczoru nagle byt wszędzie. I zawsze przekraczał jakieś granice.
Następnego dnia rano przygotowywała z Kariną, koleżanką z roku, salę do wykładu inauguracyjnego szkoły. Po raz pierwszy w życiu przeklinała, że świeci słońce i istnieje jasność. Organizatorzy przeznaczyli na wykład salę, która wprawdzie miała żaluzje, ale nie pomyśleli o tym, aby sprawdzić, czy można nimi cokolwiek zaciemnić. A ciemno być musiało, prowadzący wykład miał bowiem prezentację z PowerPointa i wyraźnie w liście do organizatorów prosił o zaciemnioną salę. Tymczasem żaluzje, nieużywane prawdopodobnie od lat, nie dawały się opuścić. Najpierw Karina przybiegła z olejem z pobliskiej stołówki. Myślały, że gdy nasmarują nim pordzewiałe mechanizmy, żaluzje puszczą. Nie puszczały. Potem zaczęły tłuc w nie żeliwną podstawą stojaka od mikrofonu, bo byt to jedyny twardy przedmiot, który znajdował się w sali. Potem w krańcowej desperacji ona wspięła się po parapecie i dosłownie uwiesiła na listwie żaluzji, Ucząc, że własnym ciężarem ściągnie ją na dół. To, co stało się w tym momencie, przypomina jej do dzisiaj scenę z kiczowatego filmu akcji. Gdyby nie ewentualny scenariusz tego, co mogło się stać, śmiałaby się sama z siebie. Listwa, na której wisiała, trzasnęła i zaczęła powoli odrywać się od reszty mechanizmu, a jej nogi obsunęły się poza wysoki parapet. Karina wrzasnęła histerycznie. W tym momencie poczuła silny uścisk na obu pośladkach i po chwili jakieś ramię objęto ją wpół, podnosząc spódnicę do góry i rozrywając zapinki tak nieszczęśliwie, że spódnica zsunęła się i opadła na podłogę przy kaloryferze.
Niech pani natychmiast puści tę listwę – usłyszała jego głos.
Puściła. Postawił ją na podłodze. Odwróciła się, on zaś odsunął się i stanął przy Karinie. Oparta o parapet, stała przed nimi w swoich czarnych koronkowych majtkach i białej koszulowej bluzce bez wyrwanych przed chwilą guzików, otwartej na całej szerokości. Karina zakryta usta obiema rękami i patrzyła na nią przerażona. On stał i przyglądał się jej rozbawiony. Gdy schyliła się po spódnicę leżącą na podłodze, powiedział:
Dzisiaj ma pani chociaż majtki na sobie.
Okazał się tym wykładowcą, dla którego Karina uderzyła się żeliwnym stojakiem w stopę, a ona wspięta pod sufit i omal nie spadła. Przyszedł sprawdzić przed wykładem, jak wygląda sala, zobaczył ją wiszącą na listwie i rzucił się na ratunek.
Wykład odbył się w innej sali. Zadzwonił do rektora i zażądał drugiej. Słuchały tego wykładu razem z Kariną. Ona przebrana w sukienkę, koleżanka w sportowych butach. Przebierając się przed wykładem poczuta, że bardzo chce mu się podobać. Nie zabrała wiele rzeczy, jadąc do Torunia, ale mimo to długo się zastanawiała, co włożyć. Gdy prasowała czarną krótką sukienkę, przypomniała sobie to, co zawsze w takich sytuacjach powtarzała jej Magda: „Jeśli kilka razy nurkujesz do szafy dla faceta, to tak naprawdę już chcesz, aby zdjął ci majtki. To na nich powinnaś się skupić i zapomnieć o reszcie”.
Pomyślała wtedy, chichocząc, że akurat w jego przypadku, zważywszy w jakich okolicznościach go nieustannie spotyka, Magda ma zupełną rację, jeśli chodzi o te majtki.
Stała przed lustrem, delikatnie rozprowadzając perfumy za uchem. Czarna sukienka z niesymetryczną górą, odsłaniającą ramiączko stanika. Czarne pończochy z koronkowym ściągaczem na udach. Szpilki, Jeszcze nowe okulary przeciwsłoneczne, które ojciec przywiózł dla niej ostatnio z Rzymu; przesunęła je z oczu na włosy, odsłaniając czoło. Wiedziała, że wygląda lepiej z odsłoniętym czołem. Andrzej nie mógł czasami oderwać od niego wzroku. Poza tym uważała, że okulary słoneczne we włosach nawet w zadymionym, ciemnym klubie dodają tajemniczości. Na usta nałożyła malinowy błyszczyk. Pierwszy raz szła na wykład w szpilkach.
Przez te szpilki nie mogła iść szybko. Gdy dotarta do auli, do której przeniesiono wykład, jakiś opasły profesor strasznym angielskim kończył powitalne przemówienie. Sala była pełna ludzi. Poszukała wzrokiem Kariny. Siedziała w pierwszym rzędzie. Gdy ją dostrzegła, wstała i kiwnęła, aby zeszła. Grubas skończy}, odczekał krótkie, anemiczne oklaski i natychmiast zaprosił do pulpitu „mistrza ceremonii”, jak to określił. Jego.
Wszedł na podium i stanął obok grubasa, który zaczął odczytywać z kartki jego biografię. Doktor habilitowany, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i UCLA w Los Angeles, autor ośmiu książek z zakresu semantyki języka, poeta, członek redakcji uznanego czasopisma literackiego wydawanego w Irlandii, zapalony żeglarz. Po…zapalonym żeglarzu” zaczęta schodzić. Jej szpilki głośno stukały o wypolerowane stopnie schodów. Widziała kątem oka odwracające się w jej stronę głowy ludzi siedzących w fotelach. Grubas przestał czytać i także spojrzał w jej kierunku. Zanim dotarła do miejsca obok Kariny, była czerwona ze wstydu. I wtedy stało się coś niezwykłego: on zszedł z podwyższenia i nachylając się do jej ucha, wyszeptał:
Czy wszystko u pani w porządku? Nie zrobiła sobie pani nic złego, spadając z tego okna?
Nie! Naprawdę nie. Przepraszam. Nie chciałam panu przeszkadzać.
Nie przeszkadza pani. Cieszę się, że pani przyszła.
Wyprostował się i wrócił spokojnie na scenę. Grubas nie mógł ukryć konsternacji. Ona rozejrzała się dyskretnie, aby zobaczyć, gdzie siedzi jego żona. Nie było jej. W tym momencie Karina nachyliła się do niej i szepnęła:
Marty, zakręciłaś nim. Czułaś, jak pachnie!?
Nic nie czuła. Oprócz dreszczy, zaciśniętych kurczowo ud, spojrzenia na plecach wszystkich obecnych na sali i podniecenia pomieszanego z uniesieniem, wracających uporczywie z myślą, że przed chwilą stało się coś bardzo ważnego. Słyszała jego głos, ale skupić się na tym, co mówi, mogła dopiero po kwadransie.